piątek, 14 grudnia 2012

Zima oczami frustrata

"Zostaw ten cholerny kubek
Potniesz sobie palce
Wypij mleko, umyj buzię
Przyjdę zanim zaśniesz

To, że galaktyczny podmuch
Zniszczy cywilizację
To nie jest dostateczny powód
By wybuchać płaczem

Dla mnie też niezbyt łaskawy był dzień
Dla mnie też za długa zima i zła
Dla mnie też, ale przyznaj, że w sumie się żyje cudnie,"(...)

                                            
Coma
"Los cebula i krokodyle łzy"

Zima się zrobiła. To wiecie.
Biało, święta tuż tuż, witryny sklepów i okna domów zaczynają się zdobić w światełka i bąbki.
A we mnie ani kruszynki radości z faktu, że zima nastała.
Oj nie jestem z tych, którzy z uśmiechem na ustach i czapkach w skandynawskie wzorki biegają po śniegu i śpiewają :"my się zimy nie boimy". Niestety to nie ja.
No bo jak tu się cieszyć i z czego? 
Wstawać trzeba w nocy, żeby dzieci do żłobka i przedszkola odwieźć. Ubieranie trwa co najmniej pół godziny zanim założy się te wszystkie rajstopki i sweterki, a przy okazji pilnować trzeba żeby to to sobie gardeł nie poddusiło przy okazji zabawy ściągania wzajemnego czapek z głów.
Zamieść trzeba tonę śniegu z samochodu i odskrobać z szyb zamarznięte sople.
Samochód rzęzi 10 minut zanim silnik odpali.
Ślisko jak cholera więc jedzie się 20 km/h.

I dzień taki krótki mimo, że Ziemia wcale się wolniej nie obraca, a doba wciąż ma tylko 24 godziny...

Więc śpiewam sobie raczej: 
"Dla mnie też za długa zima i zła
Dla mnie też, ale przyznaj, że w sumie się żyje cudnie,"(...)


sobota, 17 listopada 2012

Masz babo placek!

Listopadowy poranek. Jeden z takich, kiedy nie chce się wstawać z ciepłego łóżeczka. Za oknem szaro, buro i mgliście.
Mąż ze starszym synkiem wyjechali na weekend do dziadków, a my ze Stasiem kichamy i prychamy jak koty w domku. Właściwie gdyby nie Staś to pewnie nie wychodziłabym spod kołderki i żywiła się tylko kanapkami i książkami, które od miesięcy czekają na półce.

Z nutką zazdrości i ślinką na brodzie oglądam blogi innych dziewcząt, które prezentują wspaniałe wypieki idealne na sobotnie i niedzielne popołudnia; takie do herbatki five o'clock.

Ja też pokusiłam się o upieczenie babki. Babka pięknie w piekarniku rosła i rosła, w domu zapachniało. A gdy nadeszła pora na otwarcie piekarnika, łakomie otworzyłam drzwiczki, chwilę poczekałam...
I... piękna babeczka klasycznie skurczyła się i zapadła. Introwertyczka! A moim oczom ukazał się piękny zakalec.
Nie wiem co zrobiłam nie tak, wolę raczej myśleć, że stało się tak dzięki nieuniknionej pomocy Stasia przy pieczeniu i dosypaniu przez niego jakiegoś tajnego składnika gdy moje oczy akurat były z drugiej strony głowy.
No cóż, nie mam wyrzutów sumienia, że mam dwie lewe ręce i piec po prostu nie umiem- w końcu nie daleko pada żona od męża albo jak kto woli - jaki Pan taki kram. Mąż nie trzepie dywanów to żona piecze zakalce.

piątek, 2 listopada 2012

Mąż na godziny potrzebny!

- "Ja zawsze używam calgonu do prania. A Ty?"- pyta pani z reklamy.
- "A ja nie." - odpowiada spokojnie Emil i wraca do zabawy klockami.
W zasadzie ma rację. Nie używamy calgonu i jakoś nie przeszkadzało mi to za bardzo. Aż do dzisiaj.

Pralka już od jakiegoś czasu szwankowała ale przypisywałam to skutkom kręcenia kółkiem od programu (czy jak tam to się nazywa) przez Stasia i to w trakcie prania. Dziś nie wypompowała wody do końca chociaż ewidentnie kółko przekręciło się na koniec.
- Zrób coś, bo zaleje nam łazienkę, a potem sąsiadów. - proszę Artura.

Mąż zatem obudził w sobie męską siłę do napraw mechanicznych rzeczy i długo kręcił takie kółko u dołu twierdząc, że "na pewno coś tam się zapchało na dole."
No i woda się wylała (jak ostrzegał) a wraz z nią całe mnóstwo kamienia, co zapewne jest tylko niewielkim procentem tego co pralka skrywa wewnątrz.

Zalało też, a może przede wszystkim, szafkę...

SZAFKA:
Szafkę na chemię odziedziczyliśmy po poprzednich właścicielach i idealnie wpasowała się pod zlew, co dla łazienki niewielkich rozmiarów jest bezcenne.
Od jakiegoś czasu chybotały się w niej nogi.
Kiedyś podczas czyszczenia podłogi jedna mi się wyłamała i nie umiałam jej wkręcić tylko tak się chwiała jak pijana i udawała, że wszystko jest w porządku.
Potem zaczęła się chybotać druga noga więc poprosiłam Artura by to naprawił.
Artur ze swoją wrodzoną delikatnością przewrócił szafkę na bok (razem z całą jej zawartością) a potem długo przymierzał różne śrubokręty.
Trwało to dosyć długo więc zabrałam się za gotowanie zupy, a gdy zauważyłam, że wrócił do swojego pracownio-pokoju, pytam ostrożnie:
- Naprawiłeś już tą szafkę?- pytam niedowierzająco.
- "Tak, naprawiłem." - odpowiada Artur z dumą i spokojem.

Wchodzę do łazienki i co widzę?
Szafkę bez nóg.
Nie z powyłamywanymi nogami, tylko po prostu: bez nóg. No może, dwie ja przypadkiem wyłamałam ale takiego rozwiązania sprawy to się nie spodziewałam.

Stąd mój apel:
mąż na godziny potrzebny! Taki do wytrzepania dywanów, naprawienia szafek i pomalowania mieszkania. Oj przydałby się, przydał...
I tylko do tego, bo dzieci Artur umie robić fajne :) (oj, cenzura)






piątek, 26 października 2012

Recepta na osiołka

No cóż - pora to wyznać i przyznać:
Emil to uparty dzieciak. Uparty, krnąbrny i nieposłuszny. Bawi się moją złością, potrafi grać na nosie mojej cierpliwości.
- "Nie krzycz tak na niego..." - krytykuje Artur.

Czy mój, raczej cichy z natury głos, może wydać się krzykliwy? Chyba tylko dla męża bo Emil rozbawiony jest na całego. I jak zwykle co dzień rano, gdy zbieramy się do wyjścia Emil zaczyna się rozbierać i wskakuje na głowę gdy ja mam na kolanach Stasia, któremu usiłuję włożyć buty.
Która matka nie wyszła by z równowagi gdy prośby i groźby nie działają - ja się pytam! No która!?

- Chodź tu do mnie Emil. - Wołam syna na spacerze, a on ucieka. Staś w jedną stronę, a Emil w drugą. Jeszcze chwila i wybiegnie na ulicę.  Nie wiem co robić, jeśli pobiegnę za nim, pierwszym odruchem będzie ucieczka i wypadek samochodowy murowany.

Zakupy w sklepie?- przed wejściem spokojna rozmowa i prośba żeby nie uciekał, pięciokrotne kiwnięcie głową, że rozumie, obietnica kupienia czegoś dobrego, a potem zabawa zaczyna się od nowa i niemal wszyscy pracownicy sklepu zaangażowani są w szukanie 3-latka. Oraz przypadkowe osoby znajdujące się w sklepie:
-"Tam pobiegł" - palec wskazujący nadaje kierunek mojemu joggingowi.

Gdy pojawił się na świecie Staś zrezygnowałam z pomysłów na aerobik, siłownię i basen - zajmowanie się dziećmi zapewnia skuteczne odchudzanie i utrzymanie świetnej kondycji fizycznej.

Z pomocą przyszła nam Pani Przedszkolanka, która zaproponowała spotkanie u Pani Psycholog.
Pełni nadziei, że otrzymamy receptę na poskromienie złośnika podreptaliśmy na wizytę.
Pani, owszem, bardzo sympatyczna.
Kiwała głową w zrozumieniu, robiła notatki i zadawała pytania rodem z amerykańskich filmów. Zaiste czułam się raczej jak na wizycie u psychoterapeuty walczącego o jedność w małżeństwie niż na spotkaniu u dziecięcego psychologa.

- I jak? Dostaniemy jakąś receptę na tego uparciucha. - Pytam w końcu po dwóch godzinach wyznań rodzinnych.
- "Niestety, recepty nie ma, każde dziecko jest inne, każda sytuacja rodzinna inna i recepty po prostu wypisać się nie da. Poobserwujemy, zobaczymy"...- tak mniej więcej to wyglądało.

A ja po dwugodzinnej spowiedzi dalej wiedziałam tyle co wiem.
Pani zadając pytania w stylu : a jak wygląda wspólna zabawa, a jak popołudnia (ha, popołudnia, weekendy? - przy prowadzeniu własnej działalności?)
-"A jak wspólne posiłki?"-  i tu nas miała! Posiłki, przy stoliku kawowym, służącym bardziej za jezdnię autobusową naszych dzieci niż stół z prawdziwego zdarzenia. Odkąd zabrałam stół (z krzywymi nogami z resztą) z kuchni na własny użytek jako wsparcie dla farb i pędzli - nie jadamy posiłków jak należy.
-" Rozjaśniło się coś, troszeczkę?" - pytała co jakiś czas Pani Psycholog. Ale u mnie w głowie wciąż było i jest ciemno.
Oj czarno to wszystko widzę, całe to wychowanie Emila.
Ma ktoś może receptę na osiołka?

ps. To jest Emil, tylko uszy trochę ma mniejszcze ;)





czwartek, 18 października 2012

Podglądactwa ciąg dalszy

-" I co? Udało się Pani zdobyć na dzisiaj tą lupę?" - zagadnęła mnie wczoraj w szatni jedna z matek w przedszkolu.
- EEE... yyy - Ja nieco wybita z rytmu po dwóch tygodniach nieobecności Emila w przedszkolu zupełnie nie wiedziałam o czym ta kobita mówi.
-"No, karteczka tu taka wisi, z prośbą żeby na czwartek przynieść lupy bo dzieci na spacerze mają podglądać przyrodę"- wyjaśnia dalej pani.

Zerknęłam na karteczkę, hmm rzeczywiście jest informacja. - Ale dzisiaj chyba jest środa...- mówię niepewnie bo nigdy nie wiem jaki jest dzień tygodnia ale sprawdzam w telefonie. - Tak środa.-

Uff... Więc są jeszcze na świecie matki bardziej roztargnione ode mnie... Co za ulga...
No i mam dobę czasu na zdobycie dla Emila lupy...

Popołudniu mieliśmy gości więc zadzwoniłam tylko do siostrzeńca czy ma i czy pożyczy ewentualnie.
A gdy okazało się, że ma i pożyczy znów oddałam się słuchaniu anegdotek naszego gościa.

Gość to był niezwykły - pan Andrzej Bertrandt. Artysta malarz - grafik. Słuchając go i oglądając jego grafiki, które skanowałam miałam wrażenie, że on jest po prostu sztuką. Sztuką żyje, sztuką jest sam w sobie. Wypełnił swoim światem nasz świat i na kilka godzin nasze mieszkanko tchnęło prawdziwą awangardą....

Suma sumarum po lupę pojechałam dopiero rano.
Wbiegam do Kuby po szkło powiększające. A on na mój widok przybiera nieco zatroskany wygląd i skrobie się po włosach...
- "Wiesz ciociu, trochę mi się pomyliło... bo jak mówiłaś o tej lupie i przyrodzie to skojarzyło  mi się z  oglądaniem ptaków i mam tylko takie coś..." - po czym podaje mi ok 10-centymetrową rurkę, wyglądającą jak kawałek lunety.
Trzymam ją niepewnie w dłoni i obracam w palcach...
- "To jest lornetka, niestety nie mam lupy..." - mówi Kuba. Ten 15-latek zawsze był nieco roztargniony i kojarzył fakty na swój sposób ale czegoś takiego to nie przewidziałam...

Zaglądam to z jednej strony to z drugiej i nic nie widzę. Jakie ptaki? Emil miał oglądać biedronki...



Za 10 min 8-ma, nie zdążę już nigdzie kupić lupy...
- Dobra dawaj tą lornetkę, najwyżej będzie podglądał ptaki...

Na szczęście spotkałam sąsiada na spacerze z pieskiem więc wybawił mnie z opresji i pożyczył szkło powiększające.
Ciekawe jak tam Emila podglądactwo... Zaraz wraca z przedszkola!





środa, 17 października 2012

Eksperymenty

Siadałam właśnie do montażu ze spotkania prof. T. Schellinga. Ten niepozorny staruszek tak skromnie wyglądał gdy wysiadał z samochodu przy uczelni, trzymając swoją sympatycznie wyglądającą małżonkę. A gdy tylko zaczęłam słuchać wykładu nie mogłam wręcz się oderwać od słuchania tego fascynującego człowieka i jego teorii gier.

Staś był w żłobku ale Emil w domu bo wciąż kaszlał.
Przyczłapał za mną do pokoju i układał swoje magnesy.
- "W 1962 roku USA było w zagrożeniu ataku atomowego ze strony ZSSR..."- słucham wykładu profesora...
-"Mamo, mamo, buduj z Emylem tatek, Emyl scęśliwy, mama scęśliwa, razem scęśliwi, plosę..."- błaga synek.

I to "plosę"jest takie błagalne, że odrywam się na chwilę od pracy.

Właśnie chciałam się dowiedzieć jaką taktykę zastosował Kennedy by nie dopuścić do wojny nuklearnej gdy tymczasem Emil ogłasza, że "chce kupkę" i "pociebuje śiatełko."
Gdy tylko synek usadowił się na tronie rozkazał zamknąć drzwi.

Dobra, chwila spokoju.
Dowiedziałam się, co odpowiedział Kennedy - jeśli tylko zostanie wypuszczona z Kuby rakieta, Stany odpowiedzą wojną. Zatem wojna? Wypuszczona rakieta, może nawet bez odpowiedniego rozkazu ze strony Rosji, a przez jakiegoś nadpobudliwego admirała, bomba, która spowodowałaby zagładę rozległą, bo sięgającą kilku południowych stanów i może Argentyny... a odpowiedzią miała by być wojna światowa?

Zamyśliłam się... czas otrzeć Emilkowi pupkę.
No tak. Kolejna rolka papieru toaletowego cała do wyrzucenia - połowa w toalecie, a druga połowa kompletnie mokra.

Czy zdarzyło Wam się suszyć papier toaletowy? Ja znałam to tylko z jakichś kiepskich dowcipów ale ostatnio tak właśnie robię. Najpierw z ufnością podchodziłam do samodzielności dziecka, co kończyło się jak wyżej. Kilka razy zaobserwowałam też, że papier toaletowy jest kompletnie mokry. I taki przemoczony wisi sobie po prostu i czeka żeby coś z nim zrobić. Najpierw wyrzucałam takie rolki, teraz je suszę na kaloryferze. Skrzywiacie się? A fe?

Nie wiem co takiego fascynującego jest dla Emila w polewaniu wodą papieru toaletowego ale mam nadzieję, że robi to wodą z kranu...
 Gdybym doszła do końca wykładu prof. Schellinga o teorii gier pewnie umiałabym przewidzieć ruchy eksperymentów mojego dziecka. Na razie musi mi wystarczyć podglądactwo :)


czwartek, 11 października 2012

Oczy wielkie jak księżyc

Marzyłam o tym październiku tak po cichu i od dawna.

To miał być miesiąc, w którym uwolnić się miałam od dzieci na kilka godzin.

Kocham swoje dzieci najbardziej na świecie ale potrzebuję czasem chwili ciszy, takiej tylko dla siebie.
W głowie układałam plany: wielkie i ambitne sprzątanie, wymiatanie szaf, przesadzanie kwiatków no i oczywiście montaże dawno obiecane i niemal zapomniane. Jak również kilka dawno zapowiedzianych obrazów do namalowania.
Emil poszedł do przedszkola już od września, a Staś od października do żłobka. Trochę się tego Stasiowego przebywania w żłobku obawialiśmy bo przywiązany do mnie jest jak mało które dziecko (tak myślę) i zgodnie z przewidywaniami Staś okupował żłobek swoim ściskającym żal w sercu płaczem. Ale z każdym dniem jest troszkę lepiej, no i nie zostaje na całe dnie tylko na kilka godzin.

A pierwszego dnia...
Koleżanka kiedyś opowiadała, że gdy zaprowadziła dziecko do żłobka to wysprzątała całe mieszkanie, tak po prostu, żeby zająć czymś myśli.
A ja?
Marzyłam tylko o jednym...
Od ponad trzech lat trochę przestawił mi się zegar biologiczny - żyję jak sowa - w nocy trzeźwa i przytomna, w dzień - zombie.
(Ktoś kto ma małe dzieci, chyba to zna...)

Oglądałam kiedyś z Emilem taką bajkę -"Opowieści z Tinga Tinga".

 Tam, w jednym z odcinków, sowa miała pilnować owoców, które ktoś w nocy wyjadał z drzewa ale miała małe oczka, które ciągle się zamykały, bo sowie po prostu chciało się spać. Żeby nie zasnąć, powtarzała w kółko :"oczy wielkie jak księżyc". Sowa wytrzeszczała oczy żeby nie zasnąć tak bardzo i długo aż powiększyły się jej i sowa mogła lepiej widzieć w nocy wszystko dookoła. A w dzień oczywiście była śpiąca i ledwo przytomna.
No, to tak w skrócie dlaczego sowy mają wielkie oczy.

I taka sowa to ja właśnie odkąd przyszły na świat moje dzieci.
Dlatego całkiem nieźle pracuje mi się w nocy.

Ale nadszedł październik.
Cisza, błoga cisza przez 5 godzin.
I co zrobiłam? Nakryłam kołderką i zasnęłam!

ps. oczywiście pracy było zbyt wiele żeby taką sesję robić co dnia. A Emil ze Stasiem na zmianę zaczęli chorować więc lenistwo moje nie trwało długo. Tylko jeden dzień....

czwartek, 13 września 2012

Buty co same chodzą


Wielkimi krokami nadchodzi jesień.
Czekała nas zatem wyprawa do sklepu obuwniczego. 
Dłużej w trampkach chodzić się nie da. Niestety.
Wsiadamy zatem w samochód bo widzę, że czarne chmury wiszą nad nami - nieuniknione nadchodzi.

- Emil, jakie chciałbyś buty? - pytam dziecię.
- "Takie, cio siame chodzią" - odpowiada spokojnym tonem moje dziecko.
- Acha, zapytamy, w takim razie czy są takie.

Wybór butów to nie taka znowu łatwa sprawa choć założenie było proste - nr 27, półbuty na wrzesień- październik.

W skrócie wyglądało to tak: 
1) Staś jęczy w wózku ale nie mogę go wypuścić bo będzie uciekał.
2) Emil przy każdej przymiarce wygłupia się na całego i nie da się z nim dogadać ani dojść do porozumienia. 
3) Co chwila przychodzi do sklepu nowy klient i pani sprzedawczyni dwoi się i troi choć bardzo stara się nam pomóc.
4) Dłużej już Stasia w wózku nie da się przytrzymać więc wypuszczam go, a on ucieka razem z Emilem korytarzem pasażu handlowego i chowają się nie wiadomo gdzie.

Po przymocowaniu Stasia pasami do wózka, zdeterminowana na zakup butów pytam w końcu Emila:
- Emil te chyba będą dobre?
- " Niee"...
- A dlaczego? Za ciasne, za duże, niewygodne?
- "Bo lobią o tak"- po czym wykonuje slalom nogami i upadek kontrolowany na podłogę.
- Emil, przestań się wygłupiać.
- "To nie ja, to te buty" - odpowiada z bardzo szczerą miną.

Po kolejnej serii wygłupów (jego zdaniem bardzo śmiesznych) typu: kładzenie się na ławeczce do przymiarki butów, na podłodze, plucie na lusterko i buty (!) oraz drapanie Stasia po twarzy, kończą mi się już pomysły na kary:
- Nie będzie bajki na dobranoc. - ostrzegam, ale Emil nic sobie z tego nie robi. Widzę tylko kolejną partię śliny ściekającą po brodzie niczym u opętanego.
- Trudno nie zaśpiewam też kołysanki. - dostaję piąstką w nos.
- Nie mam już siły do Ciebie.

Staram się być stanowcza i konsekwentna. Nie krzyczeć ale mówić twardym tonem.
Konkretna i zdeterminowana.
Właściwie to powinnam uciec z tego sklepu. Ale to nie rozwiąże sytuacji. Ani dziecka też nie wychowam w ten sposób.

- Czy pani ma dzieci? - pytam sprzedawczynię płacąc w końcu za buty, z których nie jestem zbyt zadowolona ale nie mam więcej siły na kolejne przymiarki.
- "Nie, nie mam". - odpowiada.
- To niech się pani dobrze zastanowi zanim zdecyduje.

Emil, chodząca antyreklama macierzyństwa.
Jeszcze niedawno, widząc podobne zachowanie innego dziecka, pomyślałabym sobie - co za niewychowany bachorek!
O swoim dziecku nie mogę tak pomyśleć bo przecież wychowuję go, a jakże!
Ale uparte i krnąbrne to to, nie wiadomo po kim!

Ironia losu polega tu na tym, że dziś padał deszcz więc Emil i tak bardziej potrzebował gumowiaczków...

ps. Jeśli spotkacie w miejscu publicznym źle zachowujące się dziecko w wieku lat około trzech,  nie wygłaszajcie głośno żadnych przykrych komentarzy - to może być Emil.













niedziela, 9 września 2012

Trochę mięśni, a trzepot rzęs

Piątkowy wieczór.
Padam skonana na pysk. Tak mi się gorączka Emila dała we znaki, że nie mam już nawet siły na czytanie. Nawet Pilipiuk mnie teraz nie rozbawi. Może jego język twórczy jest zabawny ale na piątkowy wieczór należy mi się coś więcej niż wampiry - nawet jeśli są w przekomicznej postaci.

Artur na nagraniu poza miastem więc biegać po kanałach mogę ile dusza zapragnie. I piwo w lodówce tylko moje!

James Bond, niee... nie jest w stanie obudzić mojego libido. Zbyt nostalgiczny ten jego brytyjski temperament. W każdym razie, jego tekst "wstrząśnięty nie mieszany" nie budzi we mnie absolutnie rzadnych uczuć. Wolę piwo.

Ale taki sobie Jason Statham... niczego sobie. Niby też brytyjczyk ale trafiam akurat w scenę walki i ... coś się dzieje. Nie jestem w stanie oderwać od niego oczu.
Zupełnie świadoma moich praw świadomości wiem, że sceny walki są kompletnie podkręcone w montażu dla potrzeb obowiązku zachwytu widza nad bohaterstwem głównego bohatera tudzież twórczym dziełem montażysty. A jednak... Jestem kobietą...
I niestety, w scenie, w której Jason, z kompletnym spokojem, ubiera białą koszulę tuż po imponującej walce ....siedzę wbita w kanapę i trzepoczę rzęsami.
Walentina w filmie bije brawo i też trzepocze ładnie wymalowanymi rzęskami.

Tak to już jest: trochę mięśni i motyle w brzuchu trzepoczą.
Mięśnie natomiast nie mogą być takie po prostu. Nie wystarczy być mięśniakiem. Polskie wydanie mężczyzny- twardziela:
"Bekłem, pier... i trzasłem drzwiami. Bo chamstwa nie zniesę" - nic nie poradzę, z tym tekstem kojarzy mi się mięśniak.

Wygląd "pudzianowski" też nie robi na mnie wrażenia.
Czyli o co tu chodzi?

Może o walkę?
Może w genach to mamy? My słabe kobietki szukamy umięśnionych, wytrenowanych w sztukach walki mężczyzn by czuć się przy nich bezpiecznymi? Hmmm... no nie wiem...

Dawnymi studenckimi czasy biegałam sobie na treningi samoobrony. Z potrzeby ruchu, z potrzeby samowystarczalności, dla adrenaliny. Dziś już nie pamiętam motywów ale podobało mi się. Wydawało mi się, że jestem bardzo waleczna. Natomiast trener Krzysiek, posiadający czarny pas w karate, przyglądał mi się z politowaniem na twarzy i komentował:
- "Renata, spokojnie, skaczesz jak mrówka na gorącym, hiszpańskim piasku".

Czyli co? Jak kobieta chce umieć walczyć to już jest komiczna? Wystarczy, że dobrze wygląda? Bo takie jest zadanie samic w przyrodzie?

Wówczas dobrze wcale nie wyglądałam: nogi całe w siniakach, o włożeniu spódnicy nie było mowy. Nie ubolewałam z tego powodu zbytnio bo i tak wolę spodnie. Bardziej smuciło mnie to, że w chwili realnego zagrożenia wyglądałabym mniej więcej tak:

Czyli bez szans.

Coś w tych genach jednak sobie dzrzemie. Żeby kobieta była nie wiem jak twarda zawsze zrobi na niej  wrażenie trochę mięśni i trochę odwagi. Choć niejedna z nas powie, że w mężczyznach najbardziej pociąga ich intelekt to jednak miło jest popatrzeć na Jasona Stathama w "Transporterze" czy Kevina Costnera w filmie "Bodyguard". Może Leon Zawodowiec już nieco mniej nas podnieci (bo oczy mu się trochę rozlatują) ale nie wierzę, że jest choć jedna dziewczyna na świecie, która nie wzrusza się na zakończeniu!

Nie uwłacząjąc już więcej swojej płci dodam, że facetom też nie wiele trzeba. Wystarczy, że kobieta trochę pokręci spódniczką, a facet traci zmysły, głowę i dziewictwo nieraz.
Wyżej wspomnianemu Jasonowi też niewiele trzeba było i uległ Walentinie - trochę gadki o ostatnim posiłku ( w przenośni i dosłownie) i facet goni za nią przez pół Europy i naraża życie w kaskaderskich wyczynach!

Ale tak do końca to nie wiadomo kto jest muchą, a kto pająkiem.
Kobiecie się wydaje, że udało się zwabić tego, którego sobie upatrzyła, a on się w duchu śmieje, że oto upolował tą, która będzie mu te białe koszule prasowała....








czwartek, 6 września 2012

Ech bracie...

Staś jest bratem bardzo potrzebnym Emilowi - zawsze jest na kogo zrzucić winę:
- Emil kto wrzucił samochodzik do ubikacji? - pytam
-"Taś" - wskazuje palcem na Stasia.

Staś bywa widownią i klakierem gdy Emil wyczynia różne sztuczki np. skakanie z półki ze spadochronem zaimprowizowanym ze szmacianej siatki na zakupy.

Ewentualnie Staś przydaje się rano i wieczorem do wspólnego oglądania bajek, bo wiadomo, we dwoje zawsze raźniej się śmiać. Mama i Tata nie rozumieją komizmu sytuacyjnego zamieszczonego w Sam Samie, a Staś owszem.

Staś solidaryzuje się z Emilem gdy ten płacze - Staś wtóruje. We dwóch raźniej jakoś się płacze.

No, ale wiadomo. Staś jest "jeście mały i nie mozie chocić do śkola", a Emil już jest duży. Na tyle duży, że zrozumiałym jest, iż Staś powinien się Emila słuchać.

Staś codziennie przyjeżdża ze mną po Emila do przedszkola i jest wniebowzięty. Biega, wszędzie zagląda i oczywiście ucieka ile sił w nogach. My idziemy już do samochodu, a Staś wraca z powrotem do przedszkola. Właśnie opanował sztukę samodzielnego wchodzenia i schodzenia ze schodów więc ma teraz okazję do treningu.
- "Tasiu, ja juś nie chcę dziś do śkola. Juś byłem cały dzień. Jedziemy domku!" - woła Emil Stasia, tupie przy tym nogą i marszczy w charakterystycznym, nieznoszącym sprzeciwu sposobie mowy ciała.
Ale Staś nie słucha, śmieje się i ucieka to w górę to dół po schodach.

- Zaraz pojedziemy do domku ale jedziemy jeszcze spotkać się z Adasiem na placu zabaw, pamiętasz?
Ale Emil nie chce wysiąść z samochodu. Wcisnął przycisk drzwi i podtrzymuje nogą.
- "Jedziemy domku, kolec klopka!"- woła Emil.
- Koniec i kropka?- upewniam się.
- "Nie, ja mówię: kolec klopka! Ty nie mozieś!"

Na placu zabaw wypuściłam dzieci niczym małe koty. Niech sobie robią co chcą (oczywiście w granicach przyzwoitości).
Ja już swoje dzisiaj zrobiłam:

  • montaż dokończony ( po wpisywaniu napisów po angielsku i francusku na temat pracy menedźera, miło było popatrzeć na ośrodek rekreacyjny i nie zastanawiać się nad słowami),
  • obiad zrobiony,
  • okna wymyte,
  • sok malinowy zrobiony,
  • dzieci na plac przyprowadzone.
Teraz siedzę z nogą na nodze i ruszam się tylko gdy któryś z synów pojawia się przy huśtawce lub karuzelce w promieniu mniejszym niż 2 metry.
Oddaję się błogiemu plotkowaniu z Anią, gdy nagle podbiegają do nas trzy rezolutne 5-latki:

- "Proszę pani, proszę pani, a Adaś powiedział DUPA DUPA DUPA".

Ania tylko na ułamek sekundy zrobiła wielkie oczy ale umiejętność opanowania i wybrnięcia z sytuacji mogłaby zrobić z niej świetnego dyplomatę.
- "On pewnie chciał powiedzieć ZUPA ZUPA ZUPA tylko, że jeszcze dosyść niewyraźnie mówi. Ignorujcie go po prostu." - zakomunikowała Ania pięciolatkom.

Emil ze Stasiem jakoś nie bawią się razem. Staś biega swoimi ścieżkami; przeważnie z siateczką pełną zabawek. Co kilka kroków gubi przynajmniej jedną zabawkę, a z perspektywy widać całą ścieżkę, którą wydreptał Staś.
Emil z Adasiem jakoś też nie bardzo umieją się ze sobą bawić, choć znają się całe swoje 3,5- letnie życie rodem z porodówki. Dopiero wspólne sikanie pod płodem jakoś ich zsolidaryzowało.

Patrzę na Emila bawiącego się z Adasiem, patrzę na Stasia ukochanego przez niemal wszystkie dzieci na placu (co chwila go ktoś przytula albo ciągnie za rączkę w stronę zabawek). I tak sobie myślę: jeszcze kilka lat temu nie wyobrażałam sobie jak mogłabym przynajmniej raz w roku nie być w górach. Zapakowany w daleką podróż plecak śnił mi się po nocach i Brookliński Most. A tu proszę - dwa małe kociaki, niczym wskazówki zegara odwróciły moje życie o 180 stopni.

I choćby nie wiem jak banalne wydawałoby się komuś wychowywanie dzieci to nie zamieniłabym bycia przy dzieciaczkach i tworzenia z nimi tego okresu dzieciństwa na nic innego, bo nie ma nic trudniejszego i nic piękniejszego.

Dotrwaliście do końca? - do posłuchania, choć nie koniecznie na temat ale koniecznie przy tym poście:
Kings of Convenience - "Boat Behind", a "Misread" łazi za mną cały dzień...


A najbardziej ich kocham jak śpią... :)

środa, 5 września 2012

"JA DUZI JESIEM"

Jak chyba każda mama obawiałam się o swoją pociechę, która właśnie zaczęła nowy etap w swoim malutkim życiu. Etap pod tytułem: wyprawa do przedszkola.
I jak zwykle bywa w życiu, okazało się, że to rodzice bardziej przeżywają to wydarzenie niż samo dziecko.
Emil z malutkim plecaczkiem, Emil z powagą malującą się na twarzy, tasiemką na szyi ze znaczkiem statku, ze stoickim spokojem wziął panią za rączkę i spokojnie dał się odprowadzić do sali. A my z Arturem i Stasiem jeszcze przez dłuższą chwilę patrzyliśmy się jak znika w drzwiach sali. Nie płakał, nie przytulał się, nie obejrzał za siebie.

- Choć, zobaczymy przez okno czy nic mu nie jest. - namawiałam Artura, bo okna od sufitu po podłogę bardzo do tego zachęcały.
- "Daj spokój..." - wymruczał tylko cicho Artur.
- Myślisz, że będziemy wyglądali jak małpki?- wiedziałam, że to głupie ale nie mogłam się powstrzymać. No tak, lęk separacyjny - to chyba zjawisko, na które cierpią rodzice w takich przypadkach jak nasz...
          
                                                              ***

A już dziś, po trzech dniach pobytu w przedszkolu pani wie, że Emil to Emil. Więc albo moje dziecko się czymś wyróżnia (np. głośny i nieznośny płacz, bicie dzieci itp.) albo po prostu pani opiekunka ma dobrą pamięć. Po krótkim sprawozdaniu z zachowania, okazuje się, że jednak to drugie.

- Emil, nie płakałeś? - pytam dziecko i staram się by to pytanie brzmiało ... optymistycznie.
- "Nie, ja duzi jesiem". - odpowiada  z powagą dorosłego.
- No pewnie. A inne dzieci płakały?
- " Tak, płakały. Cały dzień płakały. Uszi bolą tak płakały."







czwartek, 23 sierpnia 2012

W TRASIE

Chciałam być dzielna i pokazać ( w sumie nie wiem komu, chyba najbardziej samej sobie), że wychowanie dzieci to pestka.

Tym bardziej wyprawa samochodem w nieco dalszą trasę niż Tarchomin-Białołęka.
Więc, ("nie zaczyna się zdania od więc!"-przyp. nauczyc. pol.)  wybrałam się w trasę: Krasnystaw - Susiec.
Zaiste - ambitny plan!
Nie wiem jak jeździć po Zamościu, nie wiem jak po Tomaszowie Lubelskim. Pojęcie  orientacji przestrzennej jest dla mnie abstrakcją (choć studiowałam geografię). Ale nic to.
Jadę.
Dwoje dzieci w fotelikach, na tylnym siedzeniu, mapa w ręku (błogosławieni posiadający GPS-y!) i jadę po Artura, zdeterminowana silnie na wypełnienie misji dziejowej.

Tuż przed Zamościem silnie wlokła się przede mną ciężarówka.
Skupienie i dylemat: wyprzedzić czy nie wyprzedzać - rozwiewa mi Emil wydzierający się  wniebogłosy:

- "aj dyziuuu, dyziuuu...!!!!"

- Jaki Dyziu? Dyzio? Kto Dyzio? Gdzie Dyzio? - próbowałam kolejno trafić w jakiś przypadek z nadzieją, że uda mi się trafić w odpowiedzią na pytanie: jakiego Dyzia widział mój synek?
Po chwili oświeciło mnie:
Emil próbował śpiewać razem z wokalistką z płyty sączącej się cicho z głośników. Krzyk ów, uwierzcie, w najmniejszym stopniu nie przypominał śpiewania. Pierwszym odruchem było raczej uważne rozglądanie się i wypatrywanie jakiegoś znajomego z dzieciństwa.

Ta chwila roztargnienia wystarczyła by powstało zawahanie oddzierające mnie od decyzji wyprzedzenia ciężarówki. I po chwili widzę jak sarna zabiega drogę ciężarówce.
Na szczęście nic się nikomu nie stało, bo ciężarówka wlokła się niemiłosiernie ale oczami wyobraźni już widziałam jak rozpędzam się i ląduję wprost na jej zadku, a ciężarówka na nas.
Mało śmieszne by to było...

Po pół godzinie Staś śpi, Emil jakby też ale po chwili woła:
- "Kuppkę!! Kuupkę"! - woła coraz głośniej i szybciej.
Szybko stacja paliw. Od razu zatankuję. Miły pracownik tankuje, a ja proszę go o zerknięcie na Stasia i biegniemy z Emilkiem do wc.

Emil stęka i stęka. Mija 5 min, stęka, mija 10 - Emil dalej stęka, a ja z roztargnieniem patrzę na zegarek. Biedny Staś, na pewno już płacze. Zawsze gdy wyłączam silnik Staś od razu się budzi i płacze.
- Emil rób szybciej tą kupkę! - poganiam syna i chyba daje to jakiś rezultat bo słyszę plusk wody. No, dobra jest! Tyle zachodu o to malutkie coś?

Staś już się obudził ale czuwał nad nim pracownik stacji. Jedziemy dalej i zajadamy sobie chipsy, które Emil wybrał sobie w sklepie.
Po chwili kolejny krzyk Emila:
- "Oko, moje oko!" i wierzganie nóżkami dla podkreślenia emocji.
Gdy Emil krzyczy i płacze, Staś się z nim solidaryzuje i mu wtóruje.
Zatrzymuję się na poboczu i tłumaczę, że pewnie zatarł sobie oczko słonym chipsem i trzeba mrugać, to pomoże.
Emil mruga i mruga. Po 15 minutach ryku, przemywania oczu wodą mineralną, płaczu i wierzgania, dokarmiam Stasia i jedziemy dalej.

Spokój nie trwa długo. Po kolejnych kilometrach widzę w lusterku, że Emil znów wysunął rączki z pasów fotelika i rozgląda się zaciekawiony krajobrazami.
- Emil wsuwaj pasy!
- "Nie!" - odpowiada dziecko krótko i rzeczowo.
- Wsuwaj pasy bo policja przyjedzie! Chcesz żeby przyjechała policja?
- "Tak, tak! Dzie policja?" - rozgląda się Emil w nadziei, że zobaczy prawdziwy radiowóz z bliska.
Moja groźba okazała się zachętą. To był błąd.
- Zapinaj pasy, bo przyjedzie policja i zabierze mnie do więzienia! - staram się brzmieć groźnie. Ale Emil nie bardzo wie co to więzienie i znów muszę się zatrzymać i porządnie ścisnąć go pasami.

Matko, my chyba nigdy nie dojedziemy do Suśca!
Jakoś się udało, ale po takich przeżyciach i emocjach - prozac i jakiś napar z pietruszki na uspokojenie nerwów by się przydał. Albo po prostu piwo...

Ale też się nie da, bo mąż wypił już z rana dwa piwa, "czekając na żonę, która wlokła się niemiłosiernie". Jak wakacje to wakacje.
Dla dzieci tak, bo chlapały się w wodzie zalewu nad Zwierzyńcem  jak małe foczki.
Dla nas, rodziców, trochę mniej wakacyjne wakacje - bo oczy trzeba mieć dookoła głowy. A szczególnie na Emila, który uwielbia uciekać po plaży i wyskakiwać z dziwnych miejsc...

Ale może już dość tych opowieści, żeby nie wystraszyć przyszłych mam? :
pozdrowienia dla Ani O. i Marty D.! :)




niedziela, 19 sierpnia 2012

Planeta Małp

Kilka dni temu przyjechali do nas na kilka dni znajomi. Owi znajomi mają małego synka Wojtusia :)

Wojtuś jest super grzecznym chłopaczkiem ale gdy tylko skumplował się z Emilem i Stasiem, nasze mieszkanko zamieniło się w istną planetę małp!

Wojtuś jest w wieku Emila więc obaj zaczęli się ze sobą świetnie dogadywać i uwielbiali wspólne wyprawy nad Wisłę i wieczorne kąpiele w wannie.
Staś próbował dołączyć do ich klanu więc starał się na przeróżne sposoby zwrócić na siebie uwagę. Sposoby miał mało przyjemne, acz najwyraźniej jego zdaniem - bardzo zabawne. I tak, w skrócie rzecz ujmując, Wojtek z Emilem obrywali co chwila samochodem (mniejszym lub większym, choć zazwyczaj większym) w głowę lub inne części ciała.

Emil mając już dość tych ataków terroryzmu zastosował swój cichy plan zwrotu akcji.
Zwrot akcji zaczął przybierać na sile i Staś coraz częściej płakał z powodu Emila. Gdy tylko słyszałam płacz Stasia, Emil od razu wołał:
- "Mamuś, ja tylko letko dotknąłem Stasia. Letko!"
- Dobrze synu, że lekko ale nie powinieneś wcale go bić tylko wołać mnie.- upominam syna.

A po kilku takich upomnieniach zrozumiałam nagle na czym owa lekkość dotyku Emila polegała gdy miałam okazję zrozumieć czym była tajna broń Emila.
Gotuję spokojnie obiad aż tu przybiega Emil i KUJ ! Obrywam pinezką w udo. Całe szczęście, że nie trzymałam patelni w ręku, a wychowywanie dzieci nauczyło mnie opanowania, bo mówię Wam, jakbym przyrąbała Emilowi za tą pinezkę!

Tak, pinezka, owa mała, tajna broń Emila wprowadziła porządek do wspólnych zabaw i Emil mógł się dalej spokojnie bawić z Wojtusiem. Najwyraźniej wyciągnął ją z tablicy korkowej z naszej pracowni, a za miesiąc znowu będę szukała jakiejś faktury, która sfrunęła pewnie gdzieś za biurko.

(Zapamiętać - umieścić wyżej tablicę korkową i umieścić koszyczek z pinezkami na samej górze szafy!!!)

A po kilku dniach pobytu naszych znajomych Emil świetnie opanował nowe słowo.
-"Wiesz co dzisiaj powiedział do mnie Emil?"- pyta mnie rano Artur, a ja nie wiem czy już mam się bać czy wprowadzać się w stan dumy. -"Tata, Ty jeseś hujek".
Zamarłam.
Ale po chwili przypomniałam sobie momenty gdy Emil nabiera wody do wiadereczka i mówi:
-" Poczebuję hody, chcę źbudować hulkan".

No, czyli w końcu uświadomił sobie, że Tata nie jest tylko Tatą i nie dla wszystkich :)




czwartek, 9 sierpnia 2012

Sąsiedzi

To już nie przelewki.
Sąsiedzi od razu wyczuli kiedy wróciliśmy z wakacji (chyba pomyśleli, że nabałaganiliśmy i uciekliśmy) i już dziś leżała anonimowa kartka w naszej skrzynce na listy.

Treść listu brzmiała mniej więcej tak:
"Drodzy sąsiedzi,
uprzejmie prosimy o uprzątnięcie wejścia do klatki schodowej (bla bla bla).
Jeśli nie są państwo w stanie doczyścić zabrudzeń po swoich dzieciach to proszę zamówić firmę malarską i sprzątającą (bla bla). Jeśli nie przeszkadza państwu niechlujny wygląd wejścia to prosimy mieć na uwadze, że nie mieszkają tu państwo sami (bla bla bla). 

Sąsiedzi"


Tak mnie to wybiło z równowagi, że zaniemówiłam.
A miałam właśnie siadać do montażu. Pani A. już od miesiąca czeka na film dzieciaków, Artur w końcu ma trochę czasu na spacery z dziećmi. No ale trudno, z sąsiadami wojny nie warto zaczynać.
Pojechaliśmy po kolejny zmywacz.

Wychodzę zaopatrzona w narzędzia i wiadro wody walczyć z plamami, a Artur rzuca za mną:
- "Poczekaj do 16-stej i szoruj jak będą wracać z pracy, żeby widzieli, że się przejmujemy".


Kolejne 1,5 h spędziłam na szorowaniu wejścia do klatki schodowej. Zszokowałam pumeks do zera, i stępiłam nieco mój najostrzejszy nóż. Zrobiłam też użytek z narzędzi malarskich pożyczonych od przyjaźnie nastawionego sąsiada...

A tak swoją drogą .... ciekawe czy odbyło się jakieś walne zebranie i sąsiedzi wspólnie uradzili, że patrzeć się na to niechlujstwo już nie mogą więc napiszą taki list.... czy po prostu ktoś tu lubi być złośliwy?

Gdy wróciłam padnięta do mieszkania, Artur wyjrzał przez okno, długo wpatrywał się z góry w moje dzieło, po czym orzekł, że i tak nie widzi różnicy.
Czekamy jeszcze na pomoc pana z administracji.

Nie martwcie się drodzy sąsiedzi - już niebawem widok ten niechlujny nie będzie tak raził waszych oczu bo oto przed obliczem ukarze się wkrótce świeża farba na balustradzie zjeżdżalni dla wózków!

ps. post ten jest kontynuacją poprzedniego posta.



wtorek, 7 sierpnia 2012

Picasso

-"Niech Pani spróbuje przerzucić się z farb olejnych na akryle. Mówię Pani, bez zapachu, terpentyny nie potrzeba bo to farby wodne i jak szybko sną! Super sprawa! Przy dzieciach jak znalazł." - przekonywała mnie od dłuższego czasu znajoma Pani Alicja ze sklepu z zaopatrzeniem dla artystów.

No to spróbowałam. I jak już zaczęłam malować to szybko przerzuciłam się na większe formaty. Zaczęłam malować  drewniane pudełka pod decoupage i meble. Pierwsza pod moim obstrzałem znalazła się półka na zabawki do pokoju dziecięcego. Zaopatrzyłam się od razu w półlitrową puszkę białej farby i przystąpiłam do dzieła.
Malowanie na balkonie było bezpieczniejsze bo przecież balkon zawsze można zamknąć zanim Emil wróci z przedszkola, a Staś się obudzi z południowej drzemki.
Półka była sporych rozmiarów bo zabawek dzieciaki też mają sporo. Pomalowałam raz i pojechałam po  Emila. Potem obiad. W międzyczasie Artur otworzył balkon bo gorąco...

Smażę kotlety. Staś się obudził i płacze. Smażę więc kotlety ze Stasiem na rękach i wyginam się jak człowiek guma żeby tylko dziecko się nie poparzyło bo garnki i patelnie to bardzo ciekawe obiekty...

Ale cicho jakoś, podejrzanie cicho... Zaglądam do Emila. Nie ma go. A balkon otwarty. Emil stoi na balkonie  i coś kontempluje w ciszy. Spoglądam i ja w kierunku, w którym coś najwyraźniej ciekawego się znajduje i co widzę?

Schody i całe wejście do klatki schodowej usłane tysiącem białych plam!

Zostawiłam kotlety i pobiegłam z wiadrem wody czyścić to co przyozdobił mój syn. Trzy dni szorowałam. W dzień kiedy Staś spał i w nocy gdy dzieci już spały. Wylewałam na plamy rozpuszczalniki i zmywacze przeróżne, a rezultat wciąż straszy sąsiadów. Czasem ukradkiem zerkam z balonu i obserwuję jak reagują mieszkańcy na to co widzą. Niemal wszyscy wbijają z niedowierzaniem  wzrok w to białe dzieło, pokazują sobie palcami nasz balkon albo próbują zeskrobać palcem którąś z plamek....

Czwartego dnia przyjechali do nas teściowie. Teściowa od razu złapała noże, pumeksy oraz wiadra wody i ruszyła z pomocą w czyszczeniu. Teść pilnując dzieci spoglądał to z balkonu to z parteru i analizował trajektorię lotu puszki z farbą. W końcu orzekł, że " to nie możliwe żeby Emil rzucił półlitrową puszkę z farbą na taką odległość".
(Czyżby podejrzewał, że ja to uczyniłam?)

No cóż, dusza artysty budzi się już w dzieciństwie. Emil najwyraźniej poczuł się obudzony przez wenę i zapragnął poeksperymentować z farbą.
Moja krew!

ps. Szkoda tylko, że nie wyrzucił tej puszki na trawnik...

czwartek, 19 lipca 2012

Dzikie zwierzęta na wolności

Skrobnę coś - jak pomyślałam tak zrobiłam.

Wybraliśmy się na wakacje do dziadków.
Trochę wolności moje dzieciaki potrzebują, trochę trawki, trochę wody do kąpania i jakieś atrakcyjne wycieczki.
Zoo - to będzie to, pomyślałam.
Wybraliśmy się do zoo w Zamościu.
Razem z nami wybrała się jeszcze moja siostra ze swoim synkiem.
Mówię Wam - trzech chłopaków w zoo! - smycze by się przydały! Tyle ścieżek do przebycia, tyle zwierząt do obejrzenia, tyle ogrodzeń do staranowania! Biegało to to i uciekało każde w inną stronę!
Ale co się okazało największą atrakcją skupiającą całe to nieletnie zrzeszenie w jednym miejscu? - lody i wata cukrowa!
Nie małpki, nie tygrysy ani niedźwiedzie - wata cukrowa! Ewentualnie popcorn.

Starówka w Zamościu - przepiękne miejsce ale jeszcze piękniejszą sprawą jest ganianie gołębi na rynku. To nic, że one skrzydła mają, a chłopcy tylko nogi i ręce wymachujące niczym chorągiewki na sztormie - 10 stopniowym w skali Beauforta. Poganiać gołębie zawsze warto!
No i oczywiście wata cukrowa. Koniecznie musi być.

Zalew w Zwierzyńcu - cieplutka woda, piasek i przyroda.
To wszystko nieważne jeśli są w pobliżu jakieś kaczki do wypłoszenia. Moi chłopcy zawsze gotowi do akcji. Wystarczy trochę suchej bułeczki żeby je zwabić a potem... ile radości gdy można je przeganiać i wypłaszać!
Jedno określenie na moje dzieci mi się nasuwa - dzicz!
(W Zwierzyńcu też musiały być lody i wata cukrowa oczywiście.)

Jaki z tej opowieści morał wypływa? - chcesz zabrać dzieci na wycieczkę? - zabierz też smycze i szczoteczki do zębów!
:)

W pogoni za gołębiem..


Każy ogląda starówkę na swoje możliwości...


Jest tu coś?



Wata cukrowa - pożreć ją całą!



Staś woli zdrowsze pożywienie..



Ale Emil też nie pogardzi jabłuszkiem...



Rozbieram się i zaraz przegonię wszystkie kaczki!

ps. Co powiecie na trochę zdjęć?

sobota, 30 czerwca 2012

Chomik kierowca

Coś ostatnio mało piszę.
A to dlatego, że sporo załatwień miałam.
Uch... jak ja nie lubię biegania po urzędach, sądach. Nie cierpię tych wszystkich bankowych przelewów, robienia skanów i wysyłania ich, by po chwili znów i znów wysyłać bo nawet spakowane nie mieszczą się w skrzynce. No i nie cierpię tych skrzynek co przepustowość mają mniejszą niż dawno nie czyszczony zlew!

Gdy jest w końcu popołudnie idziemy z chłopaczkami na plac zabaw.
Emil ubrany próbuje każdą chwilę wykorzystać na psikusy i gdy nakładam buciki Stasiowi, chwyta mnie za kosmyki włosów przy uszach i woła:
- " Mamuś leć, leć" - woła Emil.
- Zaraz polecę tylko ubiorę Stasia.


Ach, jak ja uwielbiam lato. Nie trzeba ubierać rajstopek, skarpetek i tuzinów bluzeczek. Włoży się tylko jakieś szmatki cienkie i można wychodzić. Nie może oczywiście zabraknąć koparek, wywrotek i przeróżnych łopatek.
Ostatnio Emil dostał ode mnie plastikowe kubeczki, dzbanuszki i sztućce. Może mało chłopięca zabawka ale wszystkie dziewczynki z osiedla są jego! Nawet Julka, którą już w tamtym roku próbował podrywać tylko nie znał odpowiedniej metody na podryw więc ciągle ją popychał, szturchał i ciągnął za włosy. Na co Julka tupała nóżką i upominała marszcząc brwi. A teraz? - siedzą razem na zjeżdżalni i popijają herbatkę z piasku - urocze!
(Sąsiad kupił swojemu 1,5-rocznemu wnuczkowi na dzień dziecka całą kuchenkę z garnuszkami więc Emilowe małe kubeczki chyba nie będą poczytane za rodzaj zboczenia?)
                                                             
                                                                         ***
Czasem chłopiec z osiedla przynosi na podwórko chomiki. Teraz są same białe ale był też jeden czarny. Murzynek się nazywał. Ale poczuł zew natury i nie wrócił.

Dzieci uwielbiają bawić się z chomikami ale chomiki raczej przeżywają rodzaj traumy gdy są przez dzieci bawione.
Staś na widok chomików ma uśmiech od ucha do ucha i tupie nóżkami z radości. Ale gdy tylko jakiś chomik dostaje się w jego rączki musi zamieniać się w chomika-gumę by nie być zmiażdżonym przez te rączki.
Emil wymachuje wiaderkiem i coś do wiaderka mówi. Zaglądam do środka, a tu chomik rozcapierzony niczym latająca wiewiórka, próbuje przytrzymać się łapkami dna wiaderka. Oczy przestraszone i okrągłe jak kuleczki.
- Emil tak nie można, zostaw chomika, zobacz jaki on jest przestraszony!
Emil robi smutną minkę - przecież on chciał tylko pobujać chomiczka.

Po chwili biegnie z chomikiem na zjeżdżalnię.
- "Chcesz omiku?
I po sekundzie chomik zostaje wypuszczony z łapek Emila i zjeżdża w siną dal.
- "Omik chce zjechać"- przytakuje sobie Emil.
- Emilku chomiki to nie zabawki, one boją się takiej zabawy.- Mówię do swojego dziecka, a dziecko już z błyskiem w oku świadczącym o nowym pomyśle, biegnie do wielkiej plastikowej ciężarówki.

Usadza chomika na wywrotce i pcha samochodzik. Chomik próbuje uciekać, więc Emil wpada na genialny pomysł:
-"Omik kiejowca"! - i usadza go za kierownicą.
- Nie Emilku! Widzisz, że chomik ucieka, zaraz wpadnie pod koła. Już wystarczy tej zabawy.


I tu miała być jakaś puenta genialna, w stylu: może taki kierowca- chomik jest lepszy od takich autobusowych, którzy przytrzaskują matkę z dziećmi drzwiami zanim ta jeszcze zdąży wysiąść z autobusu ale .... zakończę tak zwyczajnie:
                            KONIEC
" i bomba kto czytał ten trąba"





środa, 13 czerwca 2012

Jak pech to pech...

Dziś trzynasty ale ja zabobonna nie jestem.
Emil trochę przyspał. Poganiam Stasia i siebie by zdążyć na autobus do żłobka z Emilem. Gdy jesteśmy już prawie gotowi do wyjścia Emil woła:
- "Kupkę, kupkę sipko!"
Emil stęka, a ja z niepokojem wbijam oczy w zegar.

Potem biegniemy. By przyspieszyć usadzam sobie Emila " na barana" i jedną ręką pcham wózek ze Stasiem.
Pada deszcz. Artur zabrał samochód, a razem z samochodem folię na wózek i parasolkę dla Emila. Ani Emil ani ja nie mamy przeciwdeszczowych płaszczy :/ a na dodatek Emil nie polubił nowych gumowiaczków :/

Gdy zbliżamy się do przystanku widzę jak pędzi nasz autobus. Mam jeszcze cichą nadzieję, że zatrzymają go światła więc pędzimy i machamy. Kierowca musiał mieć niezły ubaw widząc taką matkę jak wielbłąd wyglądającą. Ale chyba nie miał bo raczej wcale mnie nie widział albo nie chciał widzieć bo wcale się nie zatrzymał. Oberwaliśmy tylko kałużą rozchlapaną przez koła autobusu...

- "Ooo, apolus ojechał.." - zasmucił się Emil... a Staś tylko wierzgnął nóżkami.

- Pojechał, ale zaraz będzie następny. - odpowiadam smutno.

Po dwudziestu zmokniętych minutach wsiedliśmy do autobusu. Tym razem machaliśmy niczym kibice na stadionie więc trudno było nas nie zauważyć.

                                                                    ***
Na parę godzin się rozpogodziło. Czy muszę dodawać, że znów zaczęło padać gdy jechaliśmy po Emilka? Zaszumiało. Ale to chyba tylko los zachichotał zza chmur. Może ten los wcale nie taki ślepy ale złośliwy to na pewno!
Złośliwy też był kierowca autobusu. Znów! Wysiadamy, ja mam jedną nogę na krawężniku, drugą jeszcze w autobusie. Jedną ręką wypycham wózek ze Stasiem, a drugą obejmuję Emilka próbując pomóc mu wysiąść. A tu nagle sygnał Piiiii i drzwi zatrzaskują się na Emilku. No co za pacan z tego kierowcy! Czy ci kierowcy są ślepi? Nie widzą, że kobieta z dziećmi wysiada?!!

                                                                    ***

Po południu wstawiłam do piekarnika ciasto z rabarbarem. Emil jadł sobie zupkę. Nagle woła:
- "Pali pali!"- krzyczy przerażony.
- Co pali? Pewnie znowu zjadłeś ziarenko pieprzu. Dać ci wody do popicia?"
- "Pozalł, pozalł !"
- Kto co pożarł? To na pewno ziarenko pieprzu. Nie krzycz tak.


Emil biegnie z wozem strażackim do kuchni, z której wydobywa się dym. No tak. Staś musiał przekręcić piekarnik na maksa i ciasto się spaliło.

Jak pech to pech!

Zaczynam wierzyć, że pojęcie PECHA jest nie tylko wymysłem roztargnionych i zapominalskich. Coś w tym musi być!
Strzeżcie się!

ps. pozdrowienia dla wszystkich urodzonych 13-stego :)


wtorek, 29 maja 2012

Pani Trąbalska

Nie otworzę oczu rankiem jeśli nie napiję się kawy. Otworzą się one połowicznie i zapewne wyglądam wtedy nieco jak kot Garfield. Ale jeszcze bardziej Garfielda zaczyna przypominać Artur, bo oponka mu rośnie wokół tak zwanego pasa...

Robię zatem kawę, od razu słodzę i wychodzę z kuchni ubierać dzieciaczki.
W tym czasie wchodzi do kuchni Artur i z nadzieją, że kawa jest dla niego przeznaczona, również słodzi kawę i wychodzi z kuchni.

Tym razem wchodzę ja (taki trochę teatr się robi) i zaczynam się zastanawiać czy słodziłam już kawę ale nie pamiętam więc profilaktycznie słodzę, mieszam i próbuję. Tfu... cały kubek ląduje w zlewie....

I tak cały czas.
Ciągle o czymś zapominam.
Szczególnie o urodzinach. Jeśli zbliżają się czyjeś urodziny dzwonię już kilka dni wcześniej z życzeniami bo szanse, że mogę pamiętać o czyichś urodzinach lub imieninach w tym konkretnym dniu są znikome.

Z koleżanką Ewą znamy się jak łyse konie ale nie pamiętam czy choć raz pamiętałam żeby nie zapomnieć i trafiłam z życzeniami... Na szczęście imieniny to już prostsza sprawa - wystarczy złożyć życzenia w Wigilię BN.
Ale ona chyba się nie gniewa za moją dziurę w głowie (???)

Gdy parkuję pod sklepem nigdy nie pamiętam gdzie stanęłam i potem drałuję z zakupami pół kilometra. Dobrze, że wymyślili bzyczki do kluczyków, dzięki, którym mniej widzący kierowca może również dzięki sygnałom dźwiękowym odnaleźć swój samochód.
Artur ma na to sposób - fotografuje miejsce parkingu w podziemnych garażach supermarketów a gdy nie pamięta - sprawdza na zdjęciu, które szybko zrobił telefonem.

Nie pamiętam czy zamknęłam mieszkanie tuż po wyjściu z niego i zawsze się wracam.
Rzecz dziwna - jeśli minie już chwilka okazuje się, że pamiętam. Najwyraźniej cierpię na zanik pamięci krótkotrwałej. To znaczy - nie pamiętam tego co wydarzyło się przed chwilą ale pamiętam coś co zrobiłam tydzień temu, rok lub kilka lat wcześniej. Wniosek - jeśli chcę o czymś pamiętać to musi minąć trochę czasu lub muszę coś powtarzać w kółko jak mantrę :) 

Pamiętacie rybkę towarzyszącą małemu Nemo. To ja.

Dziurawą pamięć mają podobno też sangwinicy. To ich jakby jedna z dominujących i wyróżniających ich cech osobowościowych. Ale czy sangwinikiem jest ktoś kto siódmy raz potrafi płakać przy "Leonie zawodowcu"?

Czytałam kiedyś artykuł w jakiejś gazetce ("Przyjaciółce"?), że jeśli chcemy o jakimś przykrym wydarzeniu zapomnieć to nie możemy o tym rozmawiać. Terapie polegające na roztrząsaniu traumatycznego przeżycia - to już zły pomysł jak się okazuje. Pamięć bowiem jest silnie powiązana poprzez emocje. Łatwiej jest zatem o czymś zapomnieć jeśli nie będziemy tego wciąż na nowo roztrząsali.

Ja jednak chciałabym mieć miłe wrażenia, skojarzenia i pamiętać jeszcze długo ten zbliżający się dzień. Gdyż właśnie "nadejszła wiekomona chwyla" i kończę kojejny rok życia. Tak już teraz bo właśnie minęła północ. Nie pamiętam tylko, które to już urodziny ;)
To była prowokacja - jeśli ktoś doczytał do końca ten post może mi wpisać jakieś życzenia bo zawsze miło się czyta przyjemne komentarze :)




sobota, 19 maja 2012

Torba - Borba

- " Gdzie jest moja przepustka?" - pyta zdenerwowany Artur, bo właśnie wychodzi i mu się spieszy.

- Jaka przepustka? - pytam zdziwiona i robię zdziwioną choć opanowaną minę, mówiącą : nie wiem o czym mówisz ale mogę wkroczyć do akcji poszukiwawczej.


W powietrzu latają różne rzeczy, otwierają się szuflady, po chwili słyszę szmer przeglądanych kieszeni od kurtek i spodni.
- "Od teatru. Musisz ją mieć, była ostatnio w dokumentach od samochodu".
- Na oczy czegoś takiego nie widziałam, pewnie zostawiłeś w samochodzie. - odpowiadam spokojnie przejrzawszy wpierw kieszeń torby, w której zazwyczaj trzymam samochodowe dokumenty.

Artur idzie do samochodu ale po chwili widzę przez okno jak wraca, jeszcze bardziej zły niż wcześniej. Od razu chwyta za moją torbę i wyrzucając całą zawartość głębokiego wnętrza na fotel wyciąga przepustkę.

No cóż... to nie ja... to moja torba. Torba - borba....

Wszyscy wiedzą, że prawdziwe kobiece torby muszą być duże i pojemne. No bo jak inaczej pomieściłyby się wszystkie niezbędne rzeczy takie jak: szczotka do włosów, portmonetka, cały stos bardzo potrzebnych paragonów, jakieś notatki z telefonami i listami zakupów, małe perfumki i oczywiście cały asortyment dziecięcych akcesoriów typu: pielucha, mokre chusteczki, zapasowe skarpetki x 2, soczki, butelki i przekąski. Zawsze też znajdzie się miejsce na jakieś dodatkowe resoraki i zepsuty dzwonek od roweru.

Takie torby to są  trochę bezdenne studnie pełne dziwów.. - mimo wielu przegródek ciężko się dokopać do tego czego akurat potrzebujemy np dzwoniącego telefonu ale wszystko co jest w środku jest skarbem nad skarbami! Ostatnio odkryłam w mojej torbie niewielką dziurkę, a jakiej radości mi to odkrycie sprawiło to sobie nawet nie wyobrażacie!
 Okazało się bowiem, że druga para kluczy od mieszkania i dwie pary ulubionych kolczyków wcale nie zaginęły!

Zatem gdy Artur znalazł swoją przepustkę, którą uznałam wcześniej za zaginioną pomyślałam sobie sposobem Emila - to nie ja, to ta torba!

ps. Emil od niedawna mówi. Dał głos - znaczy się - normalny będzie. I cwaniaczyć się zaczyna.
 Ja do niego:
- Emil, nie kop mnie, - a on na to:
- "To nie ja, to moja noga".

wtorek, 8 maja 2012

Byłam w raju...

Wracamy wieczorkiem z majówki na wsi.
- "47, 48..." - coś głośno liczy Artur. - "49".
- Co Ty właściwie liczysz? - pytam zaciekawiona.
- "Właśnie zabiłaś o szybę samochodu pięćdziesiątego chrząszcza."
Chrząszczy majowych było istne zatrzęsienie i rzeczywiście pykało mi to o szybę jakby ktoś rzucał kamyczkami.
- Acha, no to dolicz jeszcze ze dwadzieścia tych, które wciągnęło gdzieś pod maskę albo koła.
- "Czy mogłabyś trochę bardziej omijać te dziury? Naprawa zawieszenia będzie kosztowała jakieś 3 tys."

No cóż, starałam się jak mogłam ale jak tu omijać dziury jeśli tymi dziurami usłana jest właściwie cała jezdnia, jak to na dzikim wschodzie bywa... Już i tak niezłym slalomem jechałam wypatrując tylko patrolu policji, która mogła mieć podejrzenie czy oby kierowca nie jest pijany. Pijaniutki natomiast był Artur i najwyraźniej bał się trochę choroby morskiej gdyż po wypiciu całego morza piwa wszystko dla niego się kołysało.

- "Uważaj chomik!" - krzyczy nagle Artur.
Wywinęłam kierownicą niemal jak w pościgu amerykańskich filmów sensacyjnych ale na niewiele to się zdało. Poczułam tylko siłą wyobraźni jak coś chrzęstnęło pod kołami, a samochód pokonał prawie niezauważalny wzgórek. Wzgórkiem tym okazał się nie chomik a biedny śp. jeż...

Nigdy nie przejechałam żadnego zwierzątka więc zrobiło mi się smutno. Ale uwierzcie - naprawdę szybko mknął!

-"A on biedny maszerował może do swojej żony, która czeka na niego po drugiej stronie..." - westchnął Artur...

Być może nawet tą żoną była jeżyczka, która niemal w tym samym miejscu pojawiła się dzień później. Ja ją ominęłam ale nie zdążył już tego zrobić kierowca samochodu jadącego z naprzeciwka... I tak oto spotkają się w raju...

Dla nas rajem zawsze były miejsca, w których się wychowaliśmy dlatego teraz przy każdej okazji ciągniemy do babć nasze dzieci. Pogoda i przyroda iście rajskie - kwitnące drzewa, złote od rzepaku pola i główki mniszków jak słoneczka. Wszystko oblane słońcem jak naleśnik syropem klonowym.. (takie mi przyszło porównanie bo przecież nie będę tu cytować "Pana Tadeusza" ani opisów z "Nad Niemnem", które w szkole zawsze omijałam:)

Wyciągnęliśmy też dmuchany basenik dla Emila. Emil ochoczo pluskał się w wodzie (bo jak tu nie pluskać się gdy 30 stopni na słońcu) a Staś ochoczo wrzucał mu do wody wszystko co mu w rączki wpadło. A wpadły mu w pierwszej kolejności ubranka Emila i buciki.
No i masz, - ubranka mokre, ja ręcznika dla dziecka nie wzięłam (nie przewidziałam pomysłów kąpielowych), co tu robić?
Ręczniki papierowe!
Po chwili Emil wyglądał jak mumia ale przynajmniej był suchy.
Grillowanie, obżarstwo i lenistwo.
Emil dla ogrzania siedzi w samochodzie i wyśpiewuje wniebogłosy. Jest wesoło.

Kilka godzin później Artur zapakował na rower Emila, ja do samochodu Stasia i jedziemy.... nie jedziemy... próbuję odpalić i nic - akumulator się rozładował...
No i masz...
Dzwonię do kuzyna na ratunek. Babcia przyjeżdża w eskorcie.
Poczekaliśmy, pogawędziliśmy, daliśmy się po-obżerać komarom i wyruszyliśmy. A ciąg dalszy macie na początku :)



sobota, 5 maja 2012

Miłość jak narkotyk

Zaczyna się tak pięknie i niewinnie. Wiadomo - motyle w brzuchu wiercą się jak oszalałe więc ani jeść ani spać się nie chce. Tylko człowiek czeka na spotkanie i na ten stan - euforyczny, cudowny, kochany. Potem chce się już tylko więcej i więcej.
A potem już bez tego żyć nie można.
I nie pamięta się już jakim było się człowiekiem wcześniej.
Nie pamięta się o swoich marzeniach, pragnieniach.
Wszystko się robi aby tylko ten stan trwał i trwał...

A potem przestaje działać.
I nadchodzi proza życia.
Więc może to nie miłość?
Może to tylko taki stan wywołany przez chemię, która jest w nas? W naszych hormonach? W naszej głowie?
Odpocząć trzeba.

Wszystko wytwarza toksyny, a najwięcej miłość.
Tak, miłość jest jak narkotyk.





sobota, 21 kwietnia 2012

Ciekawość - pierwszy stopień do...

Jest sobota. W normalnej rodzinie w sobotę sprząta się... chyba...
Ustawiam wiadro z płynem do mycia podłóg, silnie zmotywowana i zdeterminowana na sprzątanie. Emil po chwili włącza się do akcji i zafascynowany pianą w wiaderku zaczyna wrzucać mi samochodziki. Staś korzystając z mojej nieuwagi otwiera sobie nie domknięte drzwi łazienki i zaczyna eksplorację ubikacji.
W czasie kiedy wyciągam rączki i głowę młodszego z kibelka starszy synek z entuzjazmem zaczyna biegać po wspaniałej ślizgawce jaka powstała na podłodze w kuchni, po czym ląduje plackiem i płacze.

No nie. Tak być nie może! Rzucam sprzątanie.
To może chociaż zupę ugotuję.

Kiedy wszystkie składniki wesoło bulgocą w garnku Emil życzy sobie kubeczek soczku, po który wspina się żwawo na krzesło. Staś w tym czasie wyciąga garnki z szuflady i zaczyna swoje przygrywki na przykrywkach. Muszę mu tą zabawę trochę ukrócić bo zaraz ogłuchnę, a razem ze mną sąsiedzi.
Odwracam się do Emila - bo jakoś zamilkł na chwilę, a jak wiadomo w jego przypadku - cisza zawsze podejrzana.

Emil trzyma w rączkach pusty kubeczek i z zaciekawieniem wpatruje się w garnek z zupą.
- Emil wlałeś sok do zupy? - pytam grzecznie.
- Tak mamuś - odpowiada równie grzecznie syn.
No trudno, zrobimy pomidorową to nie będzie się kolorystycznie wyróżniać i może tatuś się nie zorientuje...
cdn...




wtorek, 17 kwietnia 2012

Święty Spokój

Po dłuższej nieobecności powracam z prowincji!
Ostrzegam to nie będzie zabawny post!

Jak co roku wybraliśmy się rodzinnie do rodzinnych stron. Święta - wiadomo, medytacje i obżarstwo!
I jak co roku obserwuję rodzinne zmiany. W największą zadumę wprowadzają mnie babciowe zmiany.
Kocham moją Babcię, rzecz jasna. Wychowała mnie, wypieściła na wszystkie babcine sposoby, a teraz odpoczywa sobie w swoim kilkumetrowym pokoiku. 87 lat - piękny wiek chciałoby się powiedzieć... Tylko oczy już nie te same. Coraz bardziej zamglone... i małe aureolki wokół oczu coraz bardziej amarantowe. Dłonie coraz bardziej kruche, a spod pergaminowej skóry coraz więcej malutkich niebieskich strumyczków widać.

Babcia wychowała się na wsi. W dzieciństwie służyła we dworze - pomagała przy kuchni i dokarmiała króliki, a w wolnych chwilach była "przyjaciółką" młodej dziedziczki - rówieśniczki. Czasem wspominała jak spadła z konia gdy ta zaproponowała jej konną przejażdżkę i jak ukrywała cenny arystokratyczny dobytek pod swoim łóżkiem gdy przyszli Niemcy.
Po wojnie wyszła za mąż i zamieszkała w małym drewnianym domku.
Nie miała pralki, zmywarki ani bieżącej wody. Proste życie - kuchnia na opał, studnia i żelazko na węgiel. Do tego świnki, krówki i kurki. I pobódka skoro świt by chleba upiec...
Wkrótce urodziła się moja mama.
Dwór, który przed wojną był arystokratyczną posiadłością został zamieniony na dom słonecznej starości. I Babcia zaczęła pracować tam jako kucharka. Pracowała ciężko, chciała by jej jedyne dziecko wykształciło się, grało na skrzypcach i niczego mu w życiu nie zabrakło.

Gdy urodziły się wnuczki Babcia przeprowadziła się z rodziną do miasta.
Prowadziła mnie i siostry do piaskownicy, szkoły i do parku. Babcia brała nas czasem do takiego parku, w którym było dużo kasztanowców i prosiła byśmy poszły z nią do dzieci. Lubiłam te wyprawy i sadzenie bratków. Nie rozumiałam tylko dlaczego Babcia prosiła o zachowanie ciszy i co te świeczki znaczą. Rozglądałam się za dziećmi ale widziałam tylko namalowane na tabliczkach buzie aniołków...A Babci oczy robiły się wtedy takie.... milczące...
Dopiero z czasem zrozumiałam, że gdyby... gdyby kiedyś medycyna była na innym poziomie mogłam mieć ciocię i wujka... Gdyby istniały zwolnienia dla kobiet w ciąży nie musiałaby tak ciężko pracować w kuchni i urodziłaby zdrowe bliźniaki...
Gdyby ambulans jechał szybciej po asfaltowych drogach, a nie po błotnistych wiejskich drogach mogłabym mieć jeszcze Dziadka...
Gdyby gdyby...

Teraz Babcia chadza do pobliskiego kościółka, wdowi grosz zawsze ma na tacę i wieczorami  odpoczywać może na kanapie, z różańcem pod poduszką. Święty spokój.
Tylko prawnuczek święty nie chce być i psoty mu w głowie - chwilę czaił się przy Babci z konewką i chlust - wymierzył w Babci ucho!
Ani spokoju ani świętego Babci nie da. Jeszcze gdyby ta woda święcona była...to może prawnuczkowi by uszło na sucho...

niedziela, 1 kwietnia 2012

Złośliwość rzeczy nieumarłych

A oto martwa natura!
Na obrazie kwiatuchy w dzbanku. Czyli natura - bo kwiecie i martwa bo dzbanek. Powinno być zatem martwy ( i ) natura. Trochę dziwoląg ale uważam, że większym dziwolągiem jest nazywanie żywych kwiatków, które sobie chłepcą wodę z flakoniku martwymi. Chyba, że to sztuczne kwiatki ale wtedy to nie natura!
To samo tyczy się owoców wszelakich pozujących do dzieł. Owoce też nie są martwe bo przecież rosły, słońca do życia potrzebowały i zgnić potrafią! Czyli jednak jakimś swoim życiem żyją.

Ostatnio była u nas koleżanka Monika i tak mnie skłoniła do rozważań na temat rzeczy pozornie nieżyjących. Monika zajmuje się wróżeniem z kart. Konkretnie z Tarota. Nie ma kryształowej kuli ani czarnego kota na ramieniu ale przepowiada rzeczy niesamowite. Zaciekawiło mnie jednak to, że mówiła np. "karty nie chcą odpowiedzieć na to pytanie" albo "tak, karty mówią, że tak". Czyli co? To nie Monika przepowiada przyszłość ale te karty, na pozór martwa rzecz.

A Wy nie mieliście czasem wrażenia, że przedmioty, których na co dzień używacie przekomarzają się z Wami? Takie żelazko na przykład: wciskasz guziczek do funkcji parowanie - nie paruje, stawiasz pionowo - para buch! I korki wybuchają w mieszkaniu.

Albo komputer - czy jest ktoś wśród nas komu przynajmniej raz w życiu nie zawiesił się komputer? A jeśli tak, to pewnie w trakcie pracy nad czymś ważnym? I kto mi powie, że komputery nie są złośliwe? Miesiąc temu moja poczciwa Toshibka poddała się, przestała żyć poprostu. Fakt ten doprowadził mnie do rozpaczy bo moją księgowość firmową na niej prowadziłam. Ale Artur genialnie przywrócił ją do życia. Jak już wydłużać wiek emerytalny to wszystkim w Polsce! A co!

Dziś Prima Aprilis - uważajcie bo złośliwe, na pozór martwe rzeczy uwielbiają to święto ;)

ps. Jeśli ktoś ma ochotę na spotkanie z wróżką - umożliwiam kontakt :)

piątek, 30 marca 2012

Imię róży

Kocham kolory!
Mój świat nie tylko pomalowany jest na żółto i niebiesko ale ogólnie na pstrokato. Czerwienie, pomarańcze, róże i turkusy. Nad paletą umazianą po brzegi kolorowymi plamami mogę stać godzinami i tworzyć coraz to nowe barwy. I sama nie wiem co większą mi radość sprawia - po prostu malowanie czy właśnie tworzenie barw...

Kiedyś jednak stanęłam nad sporym dylematem - nazwania koloru. Konkretnie barwy samochodu, którego właśnie nabyłam i miałam zarejestrować.
- "Kolor auta?"- pyta uprzejmie pan urzędnik.
A ja milczę i jąkam się i oczy szukają ratunku po wszystkich ścianach szukając podpowiedzi.

- Yyyy, on taki jest ... trudno powiedzieć...
Ani żółty, ani pomarańczowy. Ni to brąz, ni to zieleń. "Ni to pies ni wydra..."
Skojarzenia są najlepsze w takich momentach ale jak powiedzieć, że barwa ta najbardziej przypomina kolor prawidłowej kupki niemowlęcej?
- Chyba żółty. - opowiadam w końcu niezbyt artystycznie.
- "Matowy czy błyszczący" - pyta dalej urzędnik, a ja się zastanawiam czy jestem u fotografa czy w urzędzie.
- Chyba taki połyskliwy...
- "Czyli auto jest koloru złotego.."

Ok. Może być złoty.
Chociaż jak wiadomo jest złoto złote ale też białe i miedziane.
Ale w złotym bardziej wiadomo o co chodzi, bo gdyby pan powiedział bursztynowy to też dylemat mógłby się pojawić. Bursztyny przecież też mogą być w różnych odcieniach od brązu po żółtkowy żółty.

Albo w innym urzędzie, dawno temu by zdobyć dowód trzeba było podać swoje dane, m.in. kolor oczu.
-"Kolor oczu"- pyta pani urzędnik dla odmiany.
- Brązowe - odpowiadam pewnie bo nic pewniejszego dla mnie o mnie nie istnieje.
- "Nie ma takiego koloru"- mówi zdecydowanie pani urzędnik.
- (!?!?)
- "Wpisujemy piwne".
Ok. Mogą być piwne ale jak dla mnie piwo kojarzy się z kolorem bursztynowym, a ja co? - sowa jestem?

M. Fogg (ukochany mojej Babci:)  kiedyś śpiewał o herbacianych różach ale do jakiej herbaty je porównywał? - zwykłej, zielonej czy owocowej?

Firmy produkujące farby nieźle się wyszkoliły w nazewnictwie barw: mus brzoskwiniowy, meksykańskie chili, kawowa pralinka itp.
Gdy chciałam przemalować kiedyś pokój i nie wiedziałam jakiej barwy szukać posunęłam się do tego, że wzięłam ze sobą ulubioną bieliznę i porównywałam ją ukradkiem do barw na opakowaniach. Okazało się, że kolor jakiego szukam to soczysty melon. Soczysty melon! I widzicie jak od razu apetyczniej się robi!

Dlatego śmiem twierdzić, że nazwa ma ogromne znacznie i jest w stanie nawet oszukać nasze zmysły. Bo przecież i róż może inaczej być postrzegany w zależności od nazwy. Nie wierzycie?
A co powiecie gdy ten sam odcień różu zostanie nazwany kolorem łososiowym (wykwintnie?) lub świńskim różem? (mniej wykwintnie..:)
Krwista czerwień a ognista czerwień.
Sraczko-buraczkowy a kwiat amarantusa.
Żółty jak żółtko a złocisty szafran lub soczysta papaja...

 A Szekspir naiwnie twierdził, że nazwa nie ma znaczenia... :)
                           
                     (...)" Czymże jest nazwa? To co zowiem różą
                            Pod inną nazwą równie by pachniało (...)"


Oj nie jestem taka pewna...






czwartek, 29 marca 2012

Czytu czytu od wieczora do świtu...

"Czytaj dzieciom książeczki to szybciej nauczą się mówić!" - doradzają ciocie i babcie.

Owszem, książeczek mamy niezliczone ilości i Staś nawet chętnie je sobie ogląda. Emil, natomiast z książeczkami różne rzeczy wyczyniał tylko nie to, do czego są przeznaczone. Od najwcześniejszych miesięcy życia obgryzał, maział i rozrzucał na cztery strony świata, a pozwolić sobie przeczytać choć kilka zdań - po prostu nie pozwalał i już. Na jaką taką uwagę zasługiwały ewentualnie książeczki o samochodach ale opowieści o nich miały być opowiadane, a nie czytane.

Kilka dni temu zauważyłam w sklepiku śliczną książeczkę z bajkami na każdy dzień w roku i spróbowałam powalczyć o czytanie po raz kolejny (i myślę, że nie ostatni). Książeczka posiada dużo kolorowych rysunków, na rysunkach postacie przypominają małe dzieciaczki, a bajeczki są krótkie i opisane w ciekawy sposób.
Tego nam było trzeba - pomyślałam z dumą, usiadłam wygodnie na kanapie, po prawicy usadziłam jednego synka, po lewicy drugiego, otwieram książkę z lekkim westchnieniem zachwytu... i...

-"Łaaaa, nie, nie!" - wrzeszczy Emil i rozdziera kartkę.
-" To, to" - Staś zsuwa się z kanapy i szybko podąża za wyrwaną kartką, która frunie niczym papierowy samolot. W ułamku sekundy cisza zamienia się w wojenny harmider.

I nie wiem czemu tak jest, że gdy Emil psoci, ja się złoszczę to Staś ubawiony jest sytuacją wprost niesamowicie.

Emil tryumfuje - stoi wysoko na oparciu fotela, "podparł się w boki jak basza", "cha cha, chi chi, hejza hola".

Ok. Starcie numer dwa - jutro.

Zaszywam się w kącie i sklejam książeczkę. I tak sobie ją przeglądam  i czytam po trosze.. i myślę: czy te bajki to sensowne są tak w ogóle?

Taka "Księżniczka na ziarnku grochu" na przykład. Nie zaśnie nawet na dwudziestu materacach bo ziarnko leży. Czyli co? Gruba i ciężka musi być, bo przecież, logicznie myśląc, delikatna jak puszek osóbka normalnie nie mogła by przecież groszku wyczuć. I czego taka bajka ma uczyć? - grymasić przed spaniem?

Albo "Czerwony Kapturek" zjedzony przez wilka i Babcia też zjedzona. Przecież dziecko koszmary do końca życia może mieć! A zastrzelenie wilka przez leśniczego to ma być dobre zakończenie?
Albo wsadzenie do pieca Baby Jagi to ma być dobre zakończenie?

Kto wymyślił te bajki ja się pytam?!

Dobre bajki zostawiają pozytywne skojarzenia na całe życie. Kolega Stefcio nazwał swoje dzieci kolejno: Maciuś (" Król Maciuś Pierwszy"), Alicja (wiadomo) i Tomcio (Paluch - jakby ktoś nie znał:).

Wujek Ernest natomiast będzie miał synka niebawem i chce go nazwać Oliwier, bo " była kiedyś taka bajka: "Oli Baba i 40 rozbójników" :) wspomniał z rozrzewnieniem..


Są zatem dobre bajki  i takie trzeba opowiadać dzieciom, bo jakie dzieciństwo, takie całe życie!






poniedziałek, 26 marca 2012

Latawiec

Niedziela zapowiadała się idealnie na spacer z latawcem.
Latawiec, owszem powstał. Wydawał mi się idealny. Co prawda wujek Ernest nie doniósł listewek (buuu...) ale pomogły nieużywane stare pędzelki, a konkretnie patyczki z pędzelków. Zakupiłam również niezbędne kolorowe bibułki i sznureczek. Latawiec jak marzenie. Trochę mały ale kolorowy i z kokardkami jak należy.

Idziemy na spacer. Wał przeciwpowodziowy idealnie wzniesiony, wiatr wieje, że ho ho...
- Emil biegniemy! - wołam.
Emil trzymając w rączkach mój twór biegnie i krzyczy: "Do ataku!"
Nie wiem skąd mu się wziął ten atak ale okrzyk wydawał się idealny do sytuacji. Zagrzewał do boju.
Sznurki trochę się plączą wokół kokardek ale latawiec leci... można tak powiedzieć, tylko trochę noskiem w dół... nie wiedzieć czemu...
Po kilku próbach sprowokowania latawca do lotu przyglądamy mu się z uwagą..
- " Kobieto! Czy ty widziałaś w życiu latawca?!" - pyta mnie Artur przyglądając się dopiero teraz mojemu dziełu.
- No co? Listewki, bibułka, kokardki. Wszystko jest. Podoba mi się nawet. Nie wiem o co chodzi?

Latawiec.
Latawiec, jak się okazuje, to nie taka prosta sprawa. To nie tylko listewki, bibułka i kokardki. O, nie!
To konstrukcja, której stworzenie przekracza możliwości zwykłej kobiety takiej jak ja. Dopiero dziś spojrzałam na kilka stron o budowie latawca i okazuje się, że nie wystarczy złożyć listewki na krzyż - one  powinny być umieszczone w odpowiednich proporcjach długości jedna wobec drugiej. Nie wystarczy również zwyczajnie przyczepić sznureczek do latawca w miejscu, gdzie kończy się czworokąt - sznureczki powinny być w kilku miejscach, na ramionkach. I po trzecie, nie wystarczy bibułki skleić klejem biurowym, dobrze by było zszyć sznureczkiem na krawędziach, żeby po kilku minutach konstrukcja nie była strzępem bibułek niewiele mających wspólnego z latawcem.

I tak oto, spacer z latawcem zamienił się w bieg z bibułkami na sznurku, a dzieciakom i tak większą frajdę sprawiło grzebanie się w górce piasku, którą wykopał nad rzeką Pan Krecik :)

Ku przestrodze - zanim zechcecie stworzyć latawca samoistnie poczytajcie trochę na ten temat albo kupcie gotowca ( w jysku za 5 dych).





piątek, 23 marca 2012

kolejne wcielenia MacGyvera

Tak sobie ostatnio myślałam o pewnych schematach wykreowanych w naszym polskim środowisku - to tak a propos jednego posta Miałkotka :)
Jak to jest, że my Polacy, jak ziemniaki zwykłe, idziemy ciągle jakimś tak przetartym szlakiem, że aż koleiny i dziury się w nim porobiły, a my dalej swoje. A jeśliby kto próbował z tej drożyny zejść to zaraz głosy się odzywają, że heretyk, zboczeniec albo, że pstro w głowie. Że dorosnąć już trzeba. Miałkotek ma rację : "szkoła, studia, praca, rodzina, amen." A jak ktoś jeszcze chce czegoś więcej to zaraz dziwak (albo jak wyżej).

Ech, gdy wspomnę sobie te podróże za czasów studenckich... Plecak, dobre buty, pociągi, tyle dworców, tyle wschodów i zachodów słońca...Pieniędzy było mało ale więcej się chciało i więcej czasu było, a teraz jest może więcej kaski ale czasu mniej... dużo mniej.
No i dzieci... Tak się w Polsce utarło jakoś, że jak są dzieci to już o sobie się nie myśli - to tak w skrócie. Samemu chodzi się w starych butach byle dzieci miały nowe. Na angielski się już człowiek nie zapisze bo lepiej niech dziecko pójdzie.. i tak dalej.

Albo dom - marzenie wielu rodzin. Najpierw masowo bloki się budowało i każdy marzył o takiej dziupli  niczym w plastrze miodu, a potem nieśmiało marzyło się o domku. Budowali ludzie latami, przez 20 lat albo więcej, a jak już dom można było uznać za gotowy do zamieszkania to się okazywało, że nie ma komu w tym domu mieszkać. Dzieci dorosły... porozjeżdżały się po Polsce albo świecie albo po prostu nie chcą mieszkać z rodzicami bo chcą mieć już swoje życie i swoje marzenia...

Poczucie spełnienia wypełnia nasze matki gdy nam coś ugotują, posprzątają, dzieci dopilnują. I chwała im za to! Ale czemu nie usiądą czasem tak zwyczajnie z książką czy gazetą? Czemu nie obejrzą ciekawego programu żeby o świecie się czegoś dowiedzieć. Zupełnie jakby się bały posądzenia o .... no właśnie o co? Stratę czasu? Nie wypełnianie obowiązków kobiety, matki, żony, babci?

Nie chcę tu teraz jakichś tez kobiety wyzwolonej głosić ale u licha! - żyjemy w XXI wieku! W Polsce, a nie jakimś kraju arabskim gdzie kobieta jest służącą męskiej populacji. Czy jeśli kobieta nie ugotuje akurat jednego dnia obiadu na określoną godzinę to zaraz znaczy, że nic nie robiła? A kto podłogi zmywa, zlewy czyści i patelnie? Dziecku pupę myje? uczy chodzić, mówić i siadać na nocniku? to wszystko nazywa się nic?!

Pogrzebałam głębiej w stereotypach i jest! Takie seriale na przykład - jeden z moich ulubionych "Gotowe na wszystko"- po polsku, a przecież w oryginale "Desperates housewives" - zdesperowane kury domowe! Ale oczywiście "gotowe na wszystko" lepiej brzmi więc bardziej zachęcająco. A nie jakieś tam kury domowe. Kurom domowym mówimy zdecydowane: NIE. Kura domowa kojarzy się przecież z podstarzałą babą w wałkach na głowie, szlafroku i z papierosem między zębami.

A dlaczego nikt nie pokaże prawdziwego oblicza kobiety, takiej właśnie wychowującej dzieci, która nie zawsze ma czas być piękną od rana bo woli dłużej pobyć przy dziecku albo zwyczajnie leci po bułki albo pospać chciała dłużej bo książkę długo czytała w nocy, gdy wszyscy spali.. Nie może być taka kobieta- matka?

W.Szymborska, ona jedna potrafiła nakreślić taki obraz kobiety ("Portret kobiecy") - (...) nie wie po co ta śrubka i zbuduje most"(...) Tak, kobiety-matki to prawdziwe MacGyverki!
Czeka mnie ważna misja - wychować synów na dobrych ludzi. Trudna to misja! Ale wychować sobie męża, żeby przestał rzucać skarpety pod łóżko i odnosił po sobie talerz - niby niewiele, a obawiam się, że to MISSION IMPOSSIBLE!

ps. W weekend wybieramy się nad Wisłę latawiec puszczać. Latawiec własnoręcznie będzie zrobiony czekamy tylko na listewki od wujka Ernesta. Dzisiaj miał je przynieść ale zamiast tego przyniósł jakieś fikuśne wielgachne plastikowe kieliszko-butelki ze słomkami i sorbetem(?)... a patyczki ma jutro donieść.

Na dobry humor:
http://www.youtube.com/watch?v=1Kf_6BWcOOg&feature=relmfu