Dlatego ja, przekornie podam historię jesienną :)
Pewnego, pięknego popołudnia dziecię moje biegało z kolegą po podwórku. Dzień był słoneczny, wszyscy uśmiechnięci i w ogóle nic nie zapowiadało dramatu jaki za chwilkę miał się rozegrać.
Aż tu w pewnym momencie widzę, że dziecię usta ma fioletowe. Kolega też.
Przyglądam się bliżej temu zjawisku i pytam ze zdziwieniem:
- Chłopaki, co wy jedliście?
- "No, ironię"- odpowiada uśmiechnięty Staś.
- Jaką ironię? - moje oczy robią się coraz większe.
- "No, ironię, taką jaka rośnie na działce u babci i dziadka"- odpowiada dziecię ciągle z siebie bardzo zadowolone.
- Aronię! Ale przecież tu nie ma żadnej aronii!- wykrzykuję w panice i zaganiam Staśka do domu, wymachując w histerii rękami, że w ogóle kto pozwolił jeść cokolwiek z jakichkolwiek krzaków na osiedlu.
No i się zaczęło!
Agnieszka robi wywiad terenowy, łazi z moim i swoim synem przeszukując okoliczne tereny zielone, a ja z prędkością światła przeszukuję internet co też te dzieciaki mogły zjeść, co przypominało aronię i oto co czytam:
"Ligustr pospolity obradza owocami, które są jagodopodobne, pestkowe, kuliste i czarne oraz mocno trujące."
A żywopłotów z tym badziewiem u nas dostatek!
Pędzę do Agnieszki:
- Jeśli Ci życie miłe, bierz Kryspina i każ mu to wszystko zwymiotować! - rozkazuję jej niemal i biegnę ze swoim Staśkiem do łazienki.
Potem, już tylko prowokowanie wymiotów i fioletowa toaleta.
Przyznaję, trochę się poznęcałam nad dzieckiem, prosząc i niemal płacząc by pozbył się wszystkiego z żołądka...
No, a potem przyszła Agnieszka, tuż po rozmowie z sąsiadami z niemal połowy osiedla.
I co się okazało?
Sąsiadka z parteru przyznała:
- "Tak, rzeczywiście zasadziłam przy balkonie jakiś czas temu mały krzaczek aronii tylko jakoś owocować nie chce..."
Wniosek z tej historii - odrobinka ironii nikomu nie zaszkodzi ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz