sobota, 17 listopada 2012

Masz babo placek!

Listopadowy poranek. Jeden z takich, kiedy nie chce się wstawać z ciepłego łóżeczka. Za oknem szaro, buro i mgliście.
Mąż ze starszym synkiem wyjechali na weekend do dziadków, a my ze Stasiem kichamy i prychamy jak koty w domku. Właściwie gdyby nie Staś to pewnie nie wychodziłabym spod kołderki i żywiła się tylko kanapkami i książkami, które od miesięcy czekają na półce.

Z nutką zazdrości i ślinką na brodzie oglądam blogi innych dziewcząt, które prezentują wspaniałe wypieki idealne na sobotnie i niedzielne popołudnia; takie do herbatki five o'clock.

Ja też pokusiłam się o upieczenie babki. Babka pięknie w piekarniku rosła i rosła, w domu zapachniało. A gdy nadeszła pora na otwarcie piekarnika, łakomie otworzyłam drzwiczki, chwilę poczekałam...
I... piękna babeczka klasycznie skurczyła się i zapadła. Introwertyczka! A moim oczom ukazał się piękny zakalec.
Nie wiem co zrobiłam nie tak, wolę raczej myśleć, że stało się tak dzięki nieuniknionej pomocy Stasia przy pieczeniu i dosypaniu przez niego jakiegoś tajnego składnika gdy moje oczy akurat były z drugiej strony głowy.
No cóż, nie mam wyrzutów sumienia, że mam dwie lewe ręce i piec po prostu nie umiem- w końcu nie daleko pada żona od męża albo jak kto woli - jaki Pan taki kram. Mąż nie trzepie dywanów to żona piecze zakalce.

piątek, 2 listopada 2012

Mąż na godziny potrzebny!

- "Ja zawsze używam calgonu do prania. A Ty?"- pyta pani z reklamy.
- "A ja nie." - odpowiada spokojnie Emil i wraca do zabawy klockami.
W zasadzie ma rację. Nie używamy calgonu i jakoś nie przeszkadzało mi to za bardzo. Aż do dzisiaj.

Pralka już od jakiegoś czasu szwankowała ale przypisywałam to skutkom kręcenia kółkiem od programu (czy jak tam to się nazywa) przez Stasia i to w trakcie prania. Dziś nie wypompowała wody do końca chociaż ewidentnie kółko przekręciło się na koniec.
- Zrób coś, bo zaleje nam łazienkę, a potem sąsiadów. - proszę Artura.

Mąż zatem obudził w sobie męską siłę do napraw mechanicznych rzeczy i długo kręcił takie kółko u dołu twierdząc, że "na pewno coś tam się zapchało na dole."
No i woda się wylała (jak ostrzegał) a wraz z nią całe mnóstwo kamienia, co zapewne jest tylko niewielkim procentem tego co pralka skrywa wewnątrz.

Zalało też, a może przede wszystkim, szafkę...

SZAFKA:
Szafkę na chemię odziedziczyliśmy po poprzednich właścicielach i idealnie wpasowała się pod zlew, co dla łazienki niewielkich rozmiarów jest bezcenne.
Od jakiegoś czasu chybotały się w niej nogi.
Kiedyś podczas czyszczenia podłogi jedna mi się wyłamała i nie umiałam jej wkręcić tylko tak się chwiała jak pijana i udawała, że wszystko jest w porządku.
Potem zaczęła się chybotać druga noga więc poprosiłam Artura by to naprawił.
Artur ze swoją wrodzoną delikatnością przewrócił szafkę na bok (razem z całą jej zawartością) a potem długo przymierzał różne śrubokręty.
Trwało to dosyć długo więc zabrałam się za gotowanie zupy, a gdy zauważyłam, że wrócił do swojego pracownio-pokoju, pytam ostrożnie:
- Naprawiłeś już tą szafkę?- pytam niedowierzająco.
- "Tak, naprawiłem." - odpowiada Artur z dumą i spokojem.

Wchodzę do łazienki i co widzę?
Szafkę bez nóg.
Nie z powyłamywanymi nogami, tylko po prostu: bez nóg. No może, dwie ja przypadkiem wyłamałam ale takiego rozwiązania sprawy to się nie spodziewałam.

Stąd mój apel:
mąż na godziny potrzebny! Taki do wytrzepania dywanów, naprawienia szafek i pomalowania mieszkania. Oj przydałby się, przydał...
I tylko do tego, bo dzieci Artur umie robić fajne :) (oj, cenzura)