piątek, 30 marca 2012

Imię róży

Kocham kolory!
Mój świat nie tylko pomalowany jest na żółto i niebiesko ale ogólnie na pstrokato. Czerwienie, pomarańcze, róże i turkusy. Nad paletą umazianą po brzegi kolorowymi plamami mogę stać godzinami i tworzyć coraz to nowe barwy. I sama nie wiem co większą mi radość sprawia - po prostu malowanie czy właśnie tworzenie barw...

Kiedyś jednak stanęłam nad sporym dylematem - nazwania koloru. Konkretnie barwy samochodu, którego właśnie nabyłam i miałam zarejestrować.
- "Kolor auta?"- pyta uprzejmie pan urzędnik.
A ja milczę i jąkam się i oczy szukają ratunku po wszystkich ścianach szukając podpowiedzi.

- Yyyy, on taki jest ... trudno powiedzieć...
Ani żółty, ani pomarańczowy. Ni to brąz, ni to zieleń. "Ni to pies ni wydra..."
Skojarzenia są najlepsze w takich momentach ale jak powiedzieć, że barwa ta najbardziej przypomina kolor prawidłowej kupki niemowlęcej?
- Chyba żółty. - opowiadam w końcu niezbyt artystycznie.
- "Matowy czy błyszczący" - pyta dalej urzędnik, a ja się zastanawiam czy jestem u fotografa czy w urzędzie.
- Chyba taki połyskliwy...
- "Czyli auto jest koloru złotego.."

Ok. Może być złoty.
Chociaż jak wiadomo jest złoto złote ale też białe i miedziane.
Ale w złotym bardziej wiadomo o co chodzi, bo gdyby pan powiedział bursztynowy to też dylemat mógłby się pojawić. Bursztyny przecież też mogą być w różnych odcieniach od brązu po żółtkowy żółty.

Albo w innym urzędzie, dawno temu by zdobyć dowód trzeba było podać swoje dane, m.in. kolor oczu.
-"Kolor oczu"- pyta pani urzędnik dla odmiany.
- Brązowe - odpowiadam pewnie bo nic pewniejszego dla mnie o mnie nie istnieje.
- "Nie ma takiego koloru"- mówi zdecydowanie pani urzędnik.
- (!?!?)
- "Wpisujemy piwne".
Ok. Mogą być piwne ale jak dla mnie piwo kojarzy się z kolorem bursztynowym, a ja co? - sowa jestem?

M. Fogg (ukochany mojej Babci:)  kiedyś śpiewał o herbacianych różach ale do jakiej herbaty je porównywał? - zwykłej, zielonej czy owocowej?

Firmy produkujące farby nieźle się wyszkoliły w nazewnictwie barw: mus brzoskwiniowy, meksykańskie chili, kawowa pralinka itp.
Gdy chciałam przemalować kiedyś pokój i nie wiedziałam jakiej barwy szukać posunęłam się do tego, że wzięłam ze sobą ulubioną bieliznę i porównywałam ją ukradkiem do barw na opakowaniach. Okazało się, że kolor jakiego szukam to soczysty melon. Soczysty melon! I widzicie jak od razu apetyczniej się robi!

Dlatego śmiem twierdzić, że nazwa ma ogromne znacznie i jest w stanie nawet oszukać nasze zmysły. Bo przecież i róż może inaczej być postrzegany w zależności od nazwy. Nie wierzycie?
A co powiecie gdy ten sam odcień różu zostanie nazwany kolorem łososiowym (wykwintnie?) lub świńskim różem? (mniej wykwintnie..:)
Krwista czerwień a ognista czerwień.
Sraczko-buraczkowy a kwiat amarantusa.
Żółty jak żółtko a złocisty szafran lub soczysta papaja...

 A Szekspir naiwnie twierdził, że nazwa nie ma znaczenia... :)
                           
                     (...)" Czymże jest nazwa? To co zowiem różą
                            Pod inną nazwą równie by pachniało (...)"


Oj nie jestem taka pewna...






czwartek, 29 marca 2012

Czytu czytu od wieczora do świtu...

"Czytaj dzieciom książeczki to szybciej nauczą się mówić!" - doradzają ciocie i babcie.

Owszem, książeczek mamy niezliczone ilości i Staś nawet chętnie je sobie ogląda. Emil, natomiast z książeczkami różne rzeczy wyczyniał tylko nie to, do czego są przeznaczone. Od najwcześniejszych miesięcy życia obgryzał, maział i rozrzucał na cztery strony świata, a pozwolić sobie przeczytać choć kilka zdań - po prostu nie pozwalał i już. Na jaką taką uwagę zasługiwały ewentualnie książeczki o samochodach ale opowieści o nich miały być opowiadane, a nie czytane.

Kilka dni temu zauważyłam w sklepiku śliczną książeczkę z bajkami na każdy dzień w roku i spróbowałam powalczyć o czytanie po raz kolejny (i myślę, że nie ostatni). Książeczka posiada dużo kolorowych rysunków, na rysunkach postacie przypominają małe dzieciaczki, a bajeczki są krótkie i opisane w ciekawy sposób.
Tego nam było trzeba - pomyślałam z dumą, usiadłam wygodnie na kanapie, po prawicy usadziłam jednego synka, po lewicy drugiego, otwieram książkę z lekkim westchnieniem zachwytu... i...

-"Łaaaa, nie, nie!" - wrzeszczy Emil i rozdziera kartkę.
-" To, to" - Staś zsuwa się z kanapy i szybko podąża za wyrwaną kartką, która frunie niczym papierowy samolot. W ułamku sekundy cisza zamienia się w wojenny harmider.

I nie wiem czemu tak jest, że gdy Emil psoci, ja się złoszczę to Staś ubawiony jest sytuacją wprost niesamowicie.

Emil tryumfuje - stoi wysoko na oparciu fotela, "podparł się w boki jak basza", "cha cha, chi chi, hejza hola".

Ok. Starcie numer dwa - jutro.

Zaszywam się w kącie i sklejam książeczkę. I tak sobie ją przeglądam  i czytam po trosze.. i myślę: czy te bajki to sensowne są tak w ogóle?

Taka "Księżniczka na ziarnku grochu" na przykład. Nie zaśnie nawet na dwudziestu materacach bo ziarnko leży. Czyli co? Gruba i ciężka musi być, bo przecież, logicznie myśląc, delikatna jak puszek osóbka normalnie nie mogła by przecież groszku wyczuć. I czego taka bajka ma uczyć? - grymasić przed spaniem?

Albo "Czerwony Kapturek" zjedzony przez wilka i Babcia też zjedzona. Przecież dziecko koszmary do końca życia może mieć! A zastrzelenie wilka przez leśniczego to ma być dobre zakończenie?
Albo wsadzenie do pieca Baby Jagi to ma być dobre zakończenie?

Kto wymyślił te bajki ja się pytam?!

Dobre bajki zostawiają pozytywne skojarzenia na całe życie. Kolega Stefcio nazwał swoje dzieci kolejno: Maciuś (" Król Maciuś Pierwszy"), Alicja (wiadomo) i Tomcio (Paluch - jakby ktoś nie znał:).

Wujek Ernest natomiast będzie miał synka niebawem i chce go nazwać Oliwier, bo " była kiedyś taka bajka: "Oli Baba i 40 rozbójników" :) wspomniał z rozrzewnieniem..


Są zatem dobre bajki  i takie trzeba opowiadać dzieciom, bo jakie dzieciństwo, takie całe życie!






poniedziałek, 26 marca 2012

Latawiec

Niedziela zapowiadała się idealnie na spacer z latawcem.
Latawiec, owszem powstał. Wydawał mi się idealny. Co prawda wujek Ernest nie doniósł listewek (buuu...) ale pomogły nieużywane stare pędzelki, a konkretnie patyczki z pędzelków. Zakupiłam również niezbędne kolorowe bibułki i sznureczek. Latawiec jak marzenie. Trochę mały ale kolorowy i z kokardkami jak należy.

Idziemy na spacer. Wał przeciwpowodziowy idealnie wzniesiony, wiatr wieje, że ho ho...
- Emil biegniemy! - wołam.
Emil trzymając w rączkach mój twór biegnie i krzyczy: "Do ataku!"
Nie wiem skąd mu się wziął ten atak ale okrzyk wydawał się idealny do sytuacji. Zagrzewał do boju.
Sznurki trochę się plączą wokół kokardek ale latawiec leci... można tak powiedzieć, tylko trochę noskiem w dół... nie wiedzieć czemu...
Po kilku próbach sprowokowania latawca do lotu przyglądamy mu się z uwagą..
- " Kobieto! Czy ty widziałaś w życiu latawca?!" - pyta mnie Artur przyglądając się dopiero teraz mojemu dziełu.
- No co? Listewki, bibułka, kokardki. Wszystko jest. Podoba mi się nawet. Nie wiem o co chodzi?

Latawiec.
Latawiec, jak się okazuje, to nie taka prosta sprawa. To nie tylko listewki, bibułka i kokardki. O, nie!
To konstrukcja, której stworzenie przekracza możliwości zwykłej kobiety takiej jak ja. Dopiero dziś spojrzałam na kilka stron o budowie latawca i okazuje się, że nie wystarczy złożyć listewki na krzyż - one  powinny być umieszczone w odpowiednich proporcjach długości jedna wobec drugiej. Nie wystarczy również zwyczajnie przyczepić sznureczek do latawca w miejscu, gdzie kończy się czworokąt - sznureczki powinny być w kilku miejscach, na ramionkach. I po trzecie, nie wystarczy bibułki skleić klejem biurowym, dobrze by było zszyć sznureczkiem na krawędziach, żeby po kilku minutach konstrukcja nie była strzępem bibułek niewiele mających wspólnego z latawcem.

I tak oto, spacer z latawcem zamienił się w bieg z bibułkami na sznurku, a dzieciakom i tak większą frajdę sprawiło grzebanie się w górce piasku, którą wykopał nad rzeką Pan Krecik :)

Ku przestrodze - zanim zechcecie stworzyć latawca samoistnie poczytajcie trochę na ten temat albo kupcie gotowca ( w jysku za 5 dych).





piątek, 23 marca 2012

kolejne wcielenia MacGyvera

Tak sobie ostatnio myślałam o pewnych schematach wykreowanych w naszym polskim środowisku - to tak a propos jednego posta Miałkotka :)
Jak to jest, że my Polacy, jak ziemniaki zwykłe, idziemy ciągle jakimś tak przetartym szlakiem, że aż koleiny i dziury się w nim porobiły, a my dalej swoje. A jeśliby kto próbował z tej drożyny zejść to zaraz głosy się odzywają, że heretyk, zboczeniec albo, że pstro w głowie. Że dorosnąć już trzeba. Miałkotek ma rację : "szkoła, studia, praca, rodzina, amen." A jak ktoś jeszcze chce czegoś więcej to zaraz dziwak (albo jak wyżej).

Ech, gdy wspomnę sobie te podróże za czasów studenckich... Plecak, dobre buty, pociągi, tyle dworców, tyle wschodów i zachodów słońca...Pieniędzy było mało ale więcej się chciało i więcej czasu było, a teraz jest może więcej kaski ale czasu mniej... dużo mniej.
No i dzieci... Tak się w Polsce utarło jakoś, że jak są dzieci to już o sobie się nie myśli - to tak w skrócie. Samemu chodzi się w starych butach byle dzieci miały nowe. Na angielski się już człowiek nie zapisze bo lepiej niech dziecko pójdzie.. i tak dalej.

Albo dom - marzenie wielu rodzin. Najpierw masowo bloki się budowało i każdy marzył o takiej dziupli  niczym w plastrze miodu, a potem nieśmiało marzyło się o domku. Budowali ludzie latami, przez 20 lat albo więcej, a jak już dom można było uznać za gotowy do zamieszkania to się okazywało, że nie ma komu w tym domu mieszkać. Dzieci dorosły... porozjeżdżały się po Polsce albo świecie albo po prostu nie chcą mieszkać z rodzicami bo chcą mieć już swoje życie i swoje marzenia...

Poczucie spełnienia wypełnia nasze matki gdy nam coś ugotują, posprzątają, dzieci dopilnują. I chwała im za to! Ale czemu nie usiądą czasem tak zwyczajnie z książką czy gazetą? Czemu nie obejrzą ciekawego programu żeby o świecie się czegoś dowiedzieć. Zupełnie jakby się bały posądzenia o .... no właśnie o co? Stratę czasu? Nie wypełnianie obowiązków kobiety, matki, żony, babci?

Nie chcę tu teraz jakichś tez kobiety wyzwolonej głosić ale u licha! - żyjemy w XXI wieku! W Polsce, a nie jakimś kraju arabskim gdzie kobieta jest służącą męskiej populacji. Czy jeśli kobieta nie ugotuje akurat jednego dnia obiadu na określoną godzinę to zaraz znaczy, że nic nie robiła? A kto podłogi zmywa, zlewy czyści i patelnie? Dziecku pupę myje? uczy chodzić, mówić i siadać na nocniku? to wszystko nazywa się nic?!

Pogrzebałam głębiej w stereotypach i jest! Takie seriale na przykład - jeden z moich ulubionych "Gotowe na wszystko"- po polsku, a przecież w oryginale "Desperates housewives" - zdesperowane kury domowe! Ale oczywiście "gotowe na wszystko" lepiej brzmi więc bardziej zachęcająco. A nie jakieś tam kury domowe. Kurom domowym mówimy zdecydowane: NIE. Kura domowa kojarzy się przecież z podstarzałą babą w wałkach na głowie, szlafroku i z papierosem między zębami.

A dlaczego nikt nie pokaże prawdziwego oblicza kobiety, takiej właśnie wychowującej dzieci, która nie zawsze ma czas być piękną od rana bo woli dłużej pobyć przy dziecku albo zwyczajnie leci po bułki albo pospać chciała dłużej bo książkę długo czytała w nocy, gdy wszyscy spali.. Nie może być taka kobieta- matka?

W.Szymborska, ona jedna potrafiła nakreślić taki obraz kobiety ("Portret kobiecy") - (...) nie wie po co ta śrubka i zbuduje most"(...) Tak, kobiety-matki to prawdziwe MacGyverki!
Czeka mnie ważna misja - wychować synów na dobrych ludzi. Trudna to misja! Ale wychować sobie męża, żeby przestał rzucać skarpety pod łóżko i odnosił po sobie talerz - niby niewiele, a obawiam się, że to MISSION IMPOSSIBLE!

ps. W weekend wybieramy się nad Wisłę latawiec puszczać. Latawiec własnoręcznie będzie zrobiony czekamy tylko na listewki od wujka Ernesta. Dzisiaj miał je przynieść ale zamiast tego przyniósł jakieś fikuśne wielgachne plastikowe kieliszko-butelki ze słomkami i sorbetem(?)... a patyczki ma jutro donieść.

Na dobry humor:
http://www.youtube.com/watch?v=1Kf_6BWcOOg&feature=relmfu

sobota, 17 marca 2012

Tak się złożyło...

Tak się jakoś złożyło, że mój blog piszę na blogu krawieckim (?)
A wszystko to dzięki koleżance Monice...
Sama szyć za bardzo jednak nie umiem. Ot, tak czasem coś wydziergam ręcznie bo maszyny do szycia niestety nie mam. Moja babcia ma. I z tym szyciem tak mi jakoś ciepło dzieciństwa się kojarzy.
Babcia szyła sukienki mi, moim siostrom dwóm i naszym lalkom niezliczonym oraz lalkom przedszkolnym.

Do dziś pamiętam jak szyła mi w nocy Czerwonego Kapturka na zajęcia plastyczne w szkole podstawowej. Mikroskopijna laleczka uszyta w nocy własnoręcznie przez Babcię - to dopiero dowód Babciowego poświęcenia!

Ostatnio tak rozmyślając o dzieciństwie, tych kolorowych tkaninach, które Babcia z  troskliwością chomika zbierała "po kątach" postanowiłam  i ja coś wydziergać. A mianowicie - patchworkową narzutkę. Narzutka składa się z kilku koszulek Tatusiowych, moich oraz Emilowych i Stasiowych, czyli naszych rodzinnych podziurawionych rzeczy, takich niemal do wyrzucenia, a jednak o ciekawych wzorach i fakutrach. Żal wyrzucać bo senstymentalny ze mnie człowieczek. I jakaż metafora będzie teraz na kanapie leżała! Z pojedynczych szmatek - rodzinne dzieło sztuki!

A jeśli chodzi o sztukę, to namaziałam obraz dla koleżanki. Tak stwierdziłam sobie, że wiosna jakoś zobowiązuje, bo przecież więcej się chce gdy więcej słońca...

Tak się jednak złożyło, że wspólnota mieszkaniowa postanowiła wymienić płytki na bakonach więc jazgot był niestamowity i ciężkie warunki pracy...Emil ze Stasiem mieli ciekawe widoki i co chwila pukali do panów przez dzrzwi balkonowe.. A jacy byli zafascynowani obaj młotem pneumatycznym!

Trochę nieskładny ten mój blog bo ciechan wyborny bardzo smaczny się okazał.... :) Chciałam tylko napisać, że owszem, podzielam zdanie kolegów spoza granic Polski - Polacy są pełni pasji! Ostatnio tłumaczyłam gadające głowy do jednego z korporacyjnych filmików i tam panowie wypowiadali się o Polakach i Polsce. Były wypowiedzi w stylu: "Moje piewsze wrażenie gdy przekroczyłem granicę - o matko! oni nie mają tu autostrady!" Ale było też "Są pełni pasji, pełni życia, niezwykle bezpośredni; przypominają mi Włochów" i " sprawiają wrażenie bardzo smutnych ale po jakimś czasie okazują się pogodni i sympatyczni'.
I gdy tak buszuję sobie po tych blogach nadziwić się nie mogę ile talentów może mieć człowiek i sam o tym nie wie, dopóki ktoś mu tego nie powie!

Dlatego ja od dzieciństwa powtarzam moim synkom - Emil jaki Ty zdolny jesteś! I unoszę do góry wysoko kartkę z pierwszym autoportretem. Ludzik ten przypomina czerwonego cyklopa ze sterczącymi ognistymi włosami. Ale jest to piewszy świadomy autoportret Emila. A to już coś, jak dla trzylatka!
A Stasiowi też powtarzam, że zdolny jest bardzo gdy tak maszeruje jak potwór Frankensteina w wyciągniętymi przed siebie rękoma i mrucząc pod nosem idzie dumny... To jest dopiero coś!!!

ps. blog ten napisałam w nadziei wygrania takiego sobie candy na:
http://cottonhillblog.blogspot.com/


wtorek, 13 marca 2012

bugi ługi

Idę sobie do sklepiku po bułeczki i serek na śniadanko. A w sklepiku mały remoncik akurat. Coś przy lodówkach z nabiałem się popsuło najwyraźniej i dwóch panów w charakterystycznych ogrodniczkach ślęczy nisko na kolankach i zaglądają pod listewki.
Wygląda to dosyć ciekawie... no takie poprostu wypięte męskie tyłeczki. A ja tak stoję przyczajając się na twarożek. Czekać, nie czekać, wziąć po prostu ? Chwilę czekam ale widzę, że zebrała się już gromadka ludzików czekających na jakąś moją decyzję i pochwycenie ewentualnie dla siebie też jakiegoś nabiału. Szybka decyzja - nachylam się lekko nad panem, środek ciężkości przerzucam na jedną nogę i jest!! Twarożek znajduje się w mojej dłoni, a ja cała leżę plackiem na jednym z panów.

- " Ej, Maniek, paniusia na ciebie leci! fiu fiu!" - powiada jeden pan do drugiego mrużąc oczka.
- Ależ nie! Ja,mam trzech kochających facetów w domu - zaczęłam się tłumaczyć w nieco dziwny sposób a facecik, razem z wychylającym się spode mnie Mańkiem z zainteresowaniem się we mnie wpatrywali.
- .. to znaczy mężatką jestem i mam dwóch synów...- zaczęłam się plątać już całkowicie w tłumaczeniach, wykonując jednocześnie pokrętne kroki w tył, uważając na swój koszyk z zakupami, jakieś porozstawiane pudełka i walizeczki z narzędziami panów majstrów. - ... i kota mam i psa ... - tłumaczyłam dalej mając nadzieję, że panowie zrozumieją ile mam istot do kochania i w związku z tym wcale nie potrzebuję lecieć na obcych facetów, a to co się stało to tylko niefortunne zrządzenie losu. Chyba dziwnie musiałam wyglądać gdy tak wymachiwałam rękami zupełnie jak w tańcu boogie woogie i zupełnie jak w tymże tańcu wykręcałam nogi na zewnątrz by nie wpaść znów na kogoś.

Wcale nie mam w domu kota ani psa, wystarczy mi sprzątania po trzech facetach. Ale w dzieciństwie miałam prawie wszystkie możliwe zwięrzątka - porzucone dachowce, niechciane kundelki, świnki morskie, papużki i rybki. Nawet szczurka w akademiku miałam. Dzidka się nazywała. Dzidka należała w zasadzie do współlokatorki Ani, która uratowała Dzidkę przed laboratoryjnymi ćwiczeniami ale kochałyśmy ją obie równo mocno. Nie koniecznie tą miłość podzielała reszta mieszkańców akademika i gdy tylko Dzidka wymykała się z pokoju zaraz na korytarzu słychać było przerażone krzyki i piski : "Szczur szczur"!!!
A to tylko Dzidka była. Dzidka, która obgryzała rękawy piżamy, wyjadała mi kredki pastelowe z dłoni i ogólnie miała różne dziwne szczurze nawyki.

Hmmm... chciałam jakoś fajnie spuentować moje opowiadanie ale w zasadzie nie wiem o czym ono miało być. Bo takie spontaniczne wyszło.
Acha, o kochaniu!
Mój wniosek - jak ma się w domu kogoś do kochania to nie leci się na obcych facetów! No chyba, że jest to dzieło wypadku :)

sobota, 10 marca 2012

Cisza na planie! I akcja!

Jest Dzień Kobiet!
Ja, Artur i Grześ jedziemy kręcić film na potrzeby reklamowe do firmy korporacyjnej. Samochód wyładowany sprzętem ale zatankować trzeba. Na stacji Statoil podobno można było kupić kiedyś nawet zegarek ale kwiatków, jak na złość nie ma. Mamy pracować dziś z kilkoma kobietkami więc dobrze by było zrobić miłe wrażenie i sprezentować jakiś badylek.

Płacę za paliwo i co widzę? Facecik stoi obok mnie z bukietem badylków.
- Panie! Gdzie pan kupił te tulipany?! - wykrzykuję z nadzieją, iż informacja ta uratuje nas przed jeżdżeniem po całym mieście i szukaniem kwiecia.
- "A tu, pod budynkiem telewizji" - odpowiada facecik i spontanicznie wręcza mi malinowego tulipanka.

No, proszę! Jak niewiele trzeba żeby uszczęśliwić kobietkę! Niby taki zwykły tulipanek, a ile radości! I jak miło dzień się zaczął!

Kupuję bukiecik tulipanków, a dookoła mnie już wianuszek facecików się ustawia w kolejce. Starszy pan troszkę z ignorancją prycha do mnie:
- "Też mi święto! To nie żadne święto taki dzień kobiet! Ja pamiętam jak za komuny kupywało się kobietom paczkę rajtop i bukiet czerwonych goździków. Kobiety w podzięce robiły poczęstunek, a faceci chodzili pijani jak świnie! Takie to święto! No, ale kupię teraz te tulipany bo pracownice się domagają"....
                                                                     ***
Rozstawiamy sprzęt - Artur kamerę, Grześ lampy, ja uwijam się z kabelkami i biegam z podglądem dumając nad możliwie najlepszymi kadrami. Koncepcja jest prosta - zachęcić studentów do praktyk w firmie. Pierwsza wypowiada się młoda dziewuszka, do niedawna studentka i praktykantka, obecnie pracownik (pracowniczka/pracownica?) firmy. Piękny kadr z recepcją w tle, oświetlone logo; możemy zaczynać.

Co chwila jednak włażą nam w kadr zdziwione oczy przechodzących pracowników, bądź klientów.
A to listonosz worki z listami przynosi do recepcji, a to pani słusznych gabarytów w puszystym futrze stanie tak, że zajmuje ćwierć kadru... Czekamy aż pani sobie pójdzie ale ona stoi i stoi i po chwili kładzie na blaciku recepcyjnym olbrzymią torbę, w której mogłaby pomieścić... wolę się nie domyślać co mogłaby mieścić taka torba ale teraz torba i pani wypełniają już przynajmniej pół kadru.
Spoglądamy na siebie jednoznacznie i Artur wykrzykuje w końcu czarodziejskie hasło:

- "Cisza na planieeee! iiiiii akcja !!!"

No, udało się.
Nagrywamy jeszcze kilka setek. Kobietki dostają po nagraniu tulipanki, a faceciki nic nie dostają bo to nie ich święto.
Czasem trzeba dokonać cudów żeby zdjęcia z planu były możliwie najlepsze - czasem trzeba przymusić kogoś żeby przygiął się przy stoliku, który sięga kolan, a czasem trzeba kogoś na tym stoliku postawić. Uważać trzeba na wszystkie kwiaty, które w kadrze mogą wyglądać jak pióropusze wyrastające z głowy. Na wszystkie tabliczki wyjśca ewakuacyjnego i plastikowe doniczki w kolorze szaroburym - a zazwyczaj roi się od tego w firmach.

Jeszcze kilka scenek do przebitek, tak żeby w filmie nie występowały same gadające głowy.

Zastanawialiście się kiedyś o czym rozmawiają ludzie występujący w reklamach firm korporacyjnych? Występują tylko w niemych scenkach więc widać same uśmiechnięte twarze, kiwające głowy i ogólnie przyjemną atmostferę. Nic dziwnego.
Nie będzie chyba grzechem jeśli zdradzę trochę takich tematów zza kulis.
- "Zupę mam do ugotowania w ten weekend" - mówi pracownik z uśmiechniętą twarzą. No i jak tu się nie uśmiechnąć na myśl o kapuśniaczku.
Scenę trzeba powtórzyć bo twarzyczki wchodzącej pracownicy nie widać.
Wchodzą zatem znów : - "To co dziś na obiad?" - "Kapuśniak" - " O matko, znowu kapuśniak" - "A co masz do kapuśniaczku? Ze schabowym." -  i tak dumają z poważnymi minami nad poważną planszą rozłożoną na blacie biurka.
- "Zastanawialiśmy się czy mamy pracować 6-stego" - zamyślone nad organizerem głowy. -"Ustaliliśmy, że w weekendy nie pracujemy." - I wszyscy kiwają zgodnie głowami a jakie uśmiechy na myśl o wolnym weekendzie !
Pani B. wychodząc z szafy dosiada do reszty grona. Grono pyta: -"Zapomnieliśmy jaka cyfra jest po 5-ce, chyba 6-stka" - " Oczywiście, że 6-stka" - no i znów zgoda i kiwanie głowami.

I tak dalej.

Po zakończonym nagraniu stała się rzecz straszna. Z takim impetem siadłam na siedzenie w samochodzie, że z mojego malinowego tulipanka został tylko badylek zielony, przypominający zmutowanego, niedożywionego pora. I listki opadły mu jakoś tak bezwładnie z braku wody zapewne.
Hmmm, smutno.
Ale generalnie dzień można uznać za udany.

sobota, 3 marca 2012

Marsjanie

- "Mamuś mamuś pcioła! Pcioła" - wykrzykuje moje dziecko z lekkim przerażeniem, a ja zdziwiona nieco gdzie tu o tej porze roku synek mój wynalazł pszczołę, rozglądam się i nie dowierzam.
Aha, jest!
- To nie pścioła synku tylko ćma. - przebywając długimi godzinami z moim dzieckiem zaczynam wymawiać pewne głoski jak on :) Ale rękę na pulsie trzymam (a konkretnie oczy) - oglądamy razem kreskówki to wiem, że Emil lubi bajkę "Ul" więc każde latające stworzenie to dla niego "pcioła".

Niby taka zwykła ćma, a mi się lampka w głowie zapaliła.
Jest taki wiersz Leśmiana "Marsjanie" i cytat:


             (...)" Poczną nam się przyglądać w bezczasie jak snom - 
                    I na zawsze się ustali ten pogląd senny... 

                      A przywiozą nam z nieba - rozmodlone ćmy, 
                      I zwierzęta zadumane - i zgubne baśnie. 
                       I nagle zrozumiemy, że to jeszcze - my - 
                      Że nie mogło być inaczej - tylko tak właśnie!... (...)"




Bo gdy tak patrzę na Stasia na przykład to nadziwić się nie mogę - niby dziecko moje, krew z krwi itede; ze mnie, z moich genów, a więc kawałek mnie, a jednak taki osobny...

Emil to już zupełnie z kosmosu bo raczej nie z moich genów cech tyle posiada.
Niby bracia, a zupełnie różni.
Wypatruję co po mnie w spadku niteczek genowych odziedziczyli - tu spojrzenie, tam upór. Ale ciekawość jakaś taka drąży mój umysł - skąd tak naprawdę się wzięliście?

I trochę za P. Gauguinem pytam ich w myślach: Skąd przyszliście? Kim jesteście? Dokąd zmierzacie?

Oczywiście! Pukam się z czoło! Przecież to jasne! Nie od dziś wiadomo, że faceci są z MARSA!

To dlatego gdy przyszedł na świat Emil, a potem Staś pierwsza myśl moja: A cóż to za kosmita!
No bo jak nie kosmita? Oczywiście, że kosmita - z Marsa! Kosmita jak nic! 
Jeden kosmita i drugi kosmita. 

To dlatego gdy nocą opowiadam im bajki wcale nie chcą ich słuchać tylko po swojemu coś gaworzą do siebie i śmieją się, czyli po marsjańsku baśnie sobie opowiadają!

Uważajcie zatem: kosmici są wśród Was!


A dalsza część tego wiersza Leśmianowego:

        (...)" Czym jest wobec tych niebem nasyconych ciał
        Nasze ziemskie dziewuszątko i jego - chłopal?...(....)"


ps. na kołysankę polecam:
Kings of Convenience








piątek, 2 marca 2012

Gadające głowy - dzień z życia mojego

Puk puk.
Puka łopatką do piasku moje starsze dziecko w moją śpiącą jeszcze głowę. A młodsze już podpełza mierząc zębami w mój nos (ewentualnie ucho - zależy co wystaje spod kołdry).

Zbieramy się do żłobka.
Gdy Tatuś odwozi Emila ja ogarniam siebie i domek - pranie, sprzątanie, na końcu śniadanie. Tak, Stasia też trochę przygłodzam (przygładzam?) - jak poczeka na to śniadanie to ładniej zjada i szybciej zapada w drzemkę.

- "Zredaguj mi te gadające głowy i napisz kosztorys, ja się biorę za drugą robotę."- powiada Tatuś i przysysa się drugiego komputerka.
Siadam zatem do montażu korzystając z chwili kiedy Staś śpi.

Gadającymi głowami Artur nazywa ludziki, które mówią coś, na jakiś temat, do kamery. Takie po prostu gadające głowy.
Gadających głów jest kilka i w sumie gadają tak sobie z godzinę. Muszę z tego zrobić 2 minuty. Czyli prosta sprawa.
Jeśli jednak nie byłam wcześniej z Arturem na planie to zupełnie nie wiem o czym te gadające głowy mówią. Trzeba przesłuchać to wszystko raz, potem drugi, porobić notatki, poprzycinać tak by zostały najważniejsze wypowiedzi. Gdy zostaje już 20 min układam plan i wg tego planu tworzę te dwie minuty materiału.

I wszystko byłoby proste gdybym pracowała poza domem i nie odchodziła od komputera przez tych kilka godzin... Artur lubi pracować w domu bo ciągle coś podjada, zazwyczaj przed telewizorkiem tłumacząc, że szuka tam inspiracji do swojego montażu.
Mi praca w domu jakoś średnio wychodzi. Po 30 minutowej drzemce budzi się Staś. Artur próbuje go zabawiać żebym ja mogła pracować ale nawet słuchawki na uszach nie chronią mnie przed instynktem, który każe mi poderwać się sprzed komputerka i wziąć Stasia. Stasio ląduje zatem na moich kolankach przyssany do cycka (to działa na każdego faceta, bez względu na wiek). A ja próbuję jakoś jedną ręką dalej pracować.

W międzyczasie odwiedza nas kolega  Ernest.
No z wujkiem to można się bawić!
Po chwili dwóch dorosłych facetów (tatuś i wujek) siedzą przed rozsuwaną szafą i zaglądają co chwila do środka. W szafie siedzi oczywiście Staś  z latarką i co chwila otwiera i zamyka szafę. No i trzech facetów ma super zabawę.

Praca pochłonęła mnie całkowicie ale wyrywa mnie z niej odór spalenizny. Zupełnie jakby ktoś szczura upiekł, tzn nigdy nie piekłam szczura ale wyobrażam sobie, że to właśnie taki "zapach" by miał.

-"Renata coś ci się pali!" - woła odkrywczo z kuchni Artur.
No i zupkę dla Stasia trzeba było gotować jeszcze raz. W sumie nie była to jeszcze zupka, ot kawałek mięska wrzuciłam do garnka (z indyka nie ze szczura) ale zapomniałam o tym zupełnie.
Wstawiam drugą zupkę. Materiał wysyłam mailowo i biorę się za kosztorys.


- "To co na obiad? Idziesz do sklepu?"- pyta zniecierpliwiony mąż, że obiadu jeszcze nie ma.
- Zaraz, kończę kosztorys, jadę po Emila i wstąpimy do sklepu.

Przy okazji odwożę Ernesta na przystanek. Samochód co chwila tonie w kałużach przebijając się przez lasek i błotniste werteby.
-"Uuuh, niezłe skróty jakieś! Na pewno dobrze jedziemy?"- pyta nieufnie Ernest.
- Tędy najkrócej do żłobka - odpowiadam dumnie, że znalazłam miejsce gdzie dziecko nie wypadnie zza bramki na ruchliwą ulicę.

Z zakupów oczywiście nic nie wyszło, bo Emil zaparł się nogami i rękami o fotelik i przednie siedzenie i z samochodu ruszyć się nie chciał. Zostawić Emila w samochodzie? - o nie, to byłoby zbyt niebezpieczne dla otoczenia!
Zatem szybko do domu i szybko do sklepu.

W domku ledwo zrzucam z siebie ubranie już Stasio wpycha się na kolana i jęczy okropnie. Domyślam się, że nakarmić dziecko obiadkiem też ja muszę.
Stasio je zatem obiadek, a Emila dokarmiam bitą śmietaną żeby tylko siedział cicho przez chwilę. Bitą śmietanę przyniósł sobie sam tylko sam nie umiał zaaplikować jej do buzi.
Ale konsumować też spokojnie się nie da bo po chwili tatuś woła:

-"Renata, widziałaś propozycje poprawek?"- aha, czyli przeczytał maila.

Upycham w Stasia resztki zupki, w Emila bitą śmietanę, w siebie zimne wczorajsze żeberka i szybko poprawiam materiał bo zaraz pan O. będzie musiał opuścić biuro a materiał ma być na jutro.
Artur wziął się za obiad a ja kosztorys i poprawki.

Kuchnia po tym gotowaniu wyglądała jak pobojowisko więc spokojnym wieczorkiem czekało na mnie jeszcze szorowanie garnków, patelni, kąpanie i usypianie dzieci.

To jeszcze nie koniec.

-"Kosztorys skończyłaś? Bo tutaj pan O. przysłał jeszcze propozycję na wstawienie kilku plansz."

Siadam zatem nocą i robię jeszcze animowane plansze.
O godz. 23 projekt zamyka się niespodziewanie. Biegnę po pomoc do męża a ten krzyczy:
- "Jabłko S! Jabłko S! Kobieto! "
Zawsze zapisuję projekty ale gdy co chwila biegnę usypiać Stasia (bo ząbkuje i się budzi w nocy) albo Emila (bo zasikał piżamkę) to jak tu można pracować spokojnie?
Na szczęście komputerek zapisuje automatycznie co 20 min więc aż takiej tragedii nie było.

Ale o północy wyglądałam mniej więcej tak:


Co prawda mam zdecydowanie mniej zarostu na twarzy i więcej włosów na głowie ale podobieństwo jest uderzające.

ps. Na koniec poranny komentarz Artura -" no jak się Ciebie nie przypilnuje to nic nie zrobisz. I jak mogłaś o kawie zapomnieć!"